Znajomość spod łopaty

sob., 20 marca 2010, 03:44

Znienacka w przyrodzie pojawiła się wiosna i przypomniała o konieczności sięgnięcia do grabi, motyki, łopaty i innych pomocy naukowych w szkole życia. Nie powiem, nie bardzo miałem na to ochotę, ale przeważyło moje słynne poczucie obowiązku. Chwyciłem za stylisko i pognałem do ogrodu.
Zdołałem przekopać już spory kawałek grządki, kiedy spod którejś skiby usłyszałem ciche, ale stanowcze au! Przysunąłem nos do tego au! i zobaczyłem coś w rodzaju miniaturowego, brązowego homara, tyle że z cienkimi, błonkowatymi skrzydełkami i oczkami niedwuznacznie łypiącymi.
– Turkuć jestem – przedstawił się. – Podjadek. Pan był uprzejmy przeszkodzić mi w grzebaniu i podgryzaniu.
Choć mimo szczenięcego wieku życie nieco znam i z niejednego gara parówki jadłem, to nie powiem, ten gadający minihomar nieco mnie zaskoczył. Przyjrzałem się rzeczonemu indywiduum nieco dokładniej, spróbowałem wyczuć, co sobą reprezentuje i podjąłem męską, bolesną decyzję:
– Wie pan, panie Podjadek – powiedziałem bez owijania w futro – podjąłem właśnie męską, bolesną decyzję, że nie życzę sobie bliższej znajomości z panem. Moja miska na ogół nie jest aż tak pełna, żeby dopuszczenie do niej postronnych podjadających mogło mi być obojętne. A poza tym to pańskie kopanie dołków, rycie, podgryzanie… No, jakoś mi to nie bardzo pasuje do umeblowania.
– Sam pan ryjesz i dołki kopiesz! – odparował Turkuć, patrząc wymownie na moją łopatę.
– Owszem – przyznałem – ryję i kopię, a nawet ugryźć mi się zdarza, ale tylko w celach konstruktywnych. A podjadania się wystrzegam, bo wiem, jak sam tego nie lubię. Nie rób bliźniemu, co tobie niemiło i te rzeczy.
– Aha, moralista się znalazł! – syknął jadowicie minihomar. – Tylko jak co do czego, to moja miska z kraja, co?
– Noo… trochę tak – zgodziłem się niechętnie. – Byle buda ma zaciszna, byle buda ma spokojna… Chyba każdy czasem tak lubi, prawda?
– Tak, tak, najlepiej się zasłonić jakimś zgrabnym uogólnieniem i to jeszcze zacytowanym, żeby w razie czego było na drugiego – skomentował Podjadek, tym razem niemal płaczliwie. – A za wszystkimi tymi pięknymi słowami kryje się tylko jedna myśl: nie dopuścić nikogo do swojej miski.
Nie da się ukryć, głupio mi się jakoś zrobiło. Czyżby ten uskrzydlony nibyskorupiak przejrzał mnie na wylot, odkrył we mnie wstydliwe strony, które sam przed sobą starałem się ukryć? Dostrzegł mnie w moim nagim, psim jestestwie, nieokrytym postrzępioną kapotą kultury? Był owadem opatrznościowym, mającym skierować na prostą drogę wszystkie moje myślowe wykręty i przekręty? W końcu niezbadane są wyroki, nawet po ostatniej rewizji.
Zacząłem się łamać. Pomachałem pojednawczo ogonem i zaproponowałem ostrożnie:
– Może jednak porozmawiamy na temat obopólnego zbliżenia? Ja w gruncie rzeczy nie jestem taki znowu nieużyty. Czasem się tylko zapędzę, ale to raczej z nadmiaru temperamentu, niż ze złej woli.
– No, proszę, jak się chce, to się da – rozpromienił się Turkuć. – To co, kiedy mam wpaść pana podgryźć, podjeść i wykopać pod panem dołek? Niedziela koło południa pasuje? Po mszy zajdę, nawet po drodze mi będzie.
– Pasuje! – zgodziłem się potulnie. – Będę czekał. Przygotuję miskę i nastawię się duchowo.
– Super! To do niedzieli! – wykrzyknął Podjadek, uruchomił przednie odnóża grzebiące i radośnie wymachując czułkami zanurzył się w rozbabranym wiosennie błocie.

Kaganiec

pt., 12 marca 2010, 09:36

– Mam świetny, nowy pomysł – wyszczekał radośnie Bobik, wpadając do Bernardyna i powiewając entuzjastycznie ogonem. Już miał zamiar wdać się w wyjaśnianie szczegółów, kiedy nagle zauważył z niepozbawionym zainteresowania zdumieniem, że sąsiad trzyma w łapach coś, co wygląda trochę jak średniowieczne narzędzie tortur.
– Bawisz się w gotyk? – zapytał domyślnie.
– Nie przeszkadzaj mi! – warknął Bernardyn – Muszę odkurzyć ten kaganiec oświaty, żeby go nieść przed naszym psim narodem.
– A po co? – zdziwił się Bobik – Myślisz, że nasz psi naród naprawdę tego potrzebuje?
– Głupiś jak niedogryziony pantofel! – skwitował Bernardyn, co Bobika nie zdziwiło, bo większość jego wątpliwości tak właśnie, albo przynajmniej podobnie była kwitowana – Nasz naród jest źle oświecony i kaganiec jest w takich wypadkach konieczny.
– Co to znaczy źle oświecony? – nie zrozumiał Bobik. – Czy chodzi o to, że obsikujemy niewłaściwe latarnie?
– Głup… – zaczął Bernardyn, ale zorientował się, że epitety już były i z namaszczeniem przeszedł do pouczeń. – Sikanie pod latarnią jest w porządku, bo tam jest najciemniej, a ciemność jest bezpieczna. Naprawdę groźna jest pełna jasność. Jakiś biały dzień, albo, nie daj Boże, jasność umysłu. To może doprowadzić do takich okropności, że na przykład każdy będzie sobie wyszczekiwał, co mu się żywnie spodoba. Dlatego jak ktoś wpadnie w sidła pełnej oświaty, to jest bardzo źle i należy temu złu zaradzić przy pomocy kagańca.
– A czy ja mógłbym ci jakoś pomóc? – spytał ochoczo Bobik. – Niewykluczone, że mam wrodzony talent do noszenia. W końcu moim przodkiem był wilk, a on potrafił nosić nawet kilka razy.
Bernardyn przyjrzał się szczeniakowi z powątpiewaniem i pokręcił przecząco łbem.
– Nie nadajesz się. – zawyrokował – Masz podejrzaną skłonność do niezdecydowanego merdania tam, gdzie należałoby wykazać pryncypialność i zatopić zęby. Nie sądzę, żeby nasz psi naród miał z ciebie wielki pożytek.
– Nie musi być zaraz wielki – spróbował się targować Bobik. – Mógłbym ponieść jakiś malutki kaganek.
– Wykluczone! – zadecydował Bernardyn – Jesteś wprawdzie moim sąsiadem, ale to mnie nie skorumpuje. Pryncypialność po pierwsze, po drugie i po trzecie. No, przykro mi, ale po prostu nie wyglądasz na kogoś, kto nadawałby się do niesienia kagańca.
Z coraz bardziej bojowej miny Bernardyna szczeniak wywnioskował, że pora się wycofać. Odwrócił się na piętach, pobiegł do domu, stanął przed lustrem i bacznie przyjrzał się swojemu odbiciu. Niestety wszystko wskazywało na to, że starszy pies miał rację. Bobik istotnie odpadał. Jakąkolwiek zrobił minę lub przybrał pozę, żadna nie pasowała do takiego kogoś, kto by się nadawał.
– Narodzie, zapomnij o mnie! – szepnął ze smutkiem. – Nigdy nie dorównam twoim prawdziwym psim synom. Chyba nawet jak dorosnę, uda mi się ponieść co najwyżej ogonek oświaty.

Lekcja wartości

pt., 5 marca 2010, 21:45

– Ciekawe rzeczy tutaj piszą – zauważył Bernardyn, odkładając gazetę i patrząc z niemym wyrzutem na Bobika, który wpadł do niego z sąsiedzką wizytą – Podobno dzisiejsza młodzież z niczym się nie identyfikuje. Czasem z kimś, to znaczy z piosenkarzami, aktorami, czy sportowcami, ale żeby z czymś, z wartością jakąś, to już nie, za to młodzi uprzejmie dziękują.
Na słowo „identyfikuje” Bobik zastrzygł uchem. Dotąd w jego życiu wszelkie rozmowy, w których padał rdzeń „denty”, kończyły się patrzeniem do paszczy i obmacywaniem zębów, a tego żaden szczeniak nie lubi. Ale chyba Bernardynowi nie o to chodziło, bo nie wykonał żadnego ruchu wskazującego na chęć zajęcia się bobiczym uzębieniem. Uspokojony Bobik odważył się więc zapytać:
– A dlaczego właściwie trzeba się inden… no, robić to z tymi wartościami?
Bernardyn spojrzał na niego z niesmakiem.
– To chyba dość oczywiste – powiedział zasadniczym tonem, patrząc na szczeniaka z wyżyn rasy i wieku. – Jak się nie identyfikujesz z wartościami, to wtedy nie wiesz, kogo gryźć.
– A muszę kogoś gryźć? – spłoszył się Bobik, który znacznie chętniej gryzł coś, poczynając od kapcia, a kończąc na kości szpikowej.
– Jeżeli się identyfikujesz to musisz. W obronie wartości.
– Aha, muszę gryźć, żeby nie dać sobie ich odebrać? – zaryzykował próbę podsumowania Bobik.
– Okropnie jeszcze jesteś głupi – pouczył go łagodnie, ale stanowczo Bernardyn. – Musisz gryźć tych, którzy mają inne wartości, niż ci, z którymi się identyfikujesz. Po to, żeby wiadomo było, z kim się identyfikujesz.
– Ale przecież mówiłeś, że to chodzi o coś, nie o kogoś – zaszczekał z rozpaczą Bobik, któremu zaczęło się już kręcić w głowie od nadmiaru bezlitośnie aplikowanej mu przez Bernardyna logiki.
– No oczywiście. To, jakie masz wartości, poznaje się po tym, kogo gryziesz, a kogo ewentualnie jesteś skłonny dopuścić do miski. Chyba nie można już prościej tego wyjaśnić. Na tym polega identyfikacja.
– Tak, teraz zrozumiałem – ucieszył się Bobik. – Zaraz polecę wprowadzić to wszystko w życie.
Wybiegł w pośpiechu, prężąc muskuły i wydobywając z głębi trzewi możliwie najgroźniejszy warkot. Za chwilę z daleka dobiegły odgłosy kotłowaniny, czyjeś żałosne skomlenie i podniesiony szczek Bobika:
– Precz od mojej miski! Nie pozwolę! Ja nie jestem taki, jak dzisiejsza młodzież. Ja mam wartości! I dętą fiksację!

Ze skarbczyka Bobika

pt., 26 lutego 2010, 03:12

Dawno, dawno temu… no, może nie AŻ tak dawno, ale jednak w czasach dość odległych, w szczenięctwie moim sielskim, anielskim (w odróżnieniu od szczenięctwa obecnego, które skłania się raczej w stronę diabelską, albo przynajmniej chochlikowatą), próbowałem wszystkiego, co mi tylko w zęby wpadło. Raz okazywało się to pasztetówką, a raz musztardą (brrr!!!), ale mój niepowstrzymany pęd do wiedzy pozwalał mi przechodzić na tą ambiwalencją doświadczeń do porządku i nieustannie próbować dalej.
Pewnego razu, podczas obrabiania regału z książkami, już po skonsumowaniu większości okładek, natknąłem się wśród fruwających luzem kartek na coś, co zapachniało mi niezwykle smakowicie, choć niekoniecznie jadalnie. Nie mogąc należycie ocenić i zinterpretować tego znaleziska, porwałem je w zęby i zaniosłem do Starszego Kumpla. Kumpel włożył okulary (choć był Starszy, a nie stary, ale w psiej szkole mówiono o nim „urodzony krótkowidz”) i pracowicie zapoznał się z cechami organoleptycznymi oraz intelektualną zawartością przyniesionego przeze mnie strzępka papieru. Następnie zrobił głupią minę, wzruszył niejednoznacznie ogonem i usiłował zmienić temat. Ale nie ze mną te numery! Przycisnąłem go do podłogi i zażądałem wyjaśnień. Kumpel kręcił, wyrywał się i i drapał w drzwi, ale wreszcie przyznał:
– Wiesz, prawdę mówiąc, ja ni cholery nie wiem, o co chodzi. To, co znalazłeś, to jest cytat i ludzie używają tego do pomyślenia tego, co być może pomyśleliby sami, gdyby już kto inny wcześniej tego nie pomyślał. Taki cytat składa się ze słów i z tego, co one znaczą. Ale do jedzenia ani jedno, ani drugie się nie nadaje.
Nie zmartwiłem się szczególnie, bo już wcześniej przypuszczałem, że kulinarnego pożytku z tego papierka nie będzie. Żądza wiedzy kazała mi jednak zadać Starszemu (choć, jak się okazało, nie wszystko wiedzącemu) Kumplowi kolejne pytanie:
– No dobrze, zrozumiałem, pożywić się tym nie pożywimy. Trudno, podobno nie samym żarciem pies żyje. Ale skoro ludzie tych cytatów używają, stawiają na półkach i oprawiają je w całkiem smaczną skórę, to musi coś ważnego w nich być. Wiesz co to takiego?
– Bobik, nie męcz! – jęknął Kumpel. – Ja ci mogę tylko powiedzieć, co tu jest napisane, ale nie wymagaj ode mnie, żebym wiedział, co to oznacza.
– No, dobra – zgodziłem się łaskawie. – Powiedz mi na razie, co jest napisane, a potem zobaczymy.
Starszy Kumpel wziął przywleczony przeze mnie skrawek kartki i przeczytał:
Niezmarnowane będzie życie moje, bom tworzył pieśni i miałem przyjaciół.
Rzeczywiście, ciężko było coś z tym począć dwójce szczeniaków (bo Kumpel, chociaż Starszy, też poza szczenięctwo jednak nie wyszedł). Zaczęliśmy kombinować na wszystkie strony, ale bez wyraźnego wizualnego, bądź zapachowego efektu.
– Gdyby to było „bom kochał suczki” – powiedział gdzieś po godzinie zgnębiony Kumpel – to bym jeszcze skapował. Chyba że po staropiesku suczki nazywały się pieśni?
Polecieliśmy spytać sierżanta Gugla, ale zaprzeczył. Powiedział, że po staropiesku na suczki mówiło się piesiulki, pieścice, psiężniczki, spsiałogłowy, psiewiasty, psurtyzany, psujki, psotki i piesczotki, ale o pieśniach żaden słownik nie wspomina. No i w ten sposób znowu byliśmy w punkcie wyjścia.
– Nie ma rady – powiedział Kumpel. – Chyba musisz zapytać twoich Starych. Oni już z niejednej miski chappi jedli, to może i tę zagadkę potrafią rozgryźć.
Pytanie Starych wprawdzie nie bardzo mi się uśmiechało, bo właśnie od pewnego czasu usiłowałem im udowodnić, że wszystko wiem lepiej od nich, ale rozsądek mówił mi, że Kumpel może mieć rację. Zakopałem tajemniczą kartkę pod bzem, obok innych psich skarbów, żeby ktoś mi jej nie porwał i postanowiłem wieczorem pogadać ze Starymi.
Zajęliśmy się z Kumplem bieganiem po ogrodzie, przeciąganiem szmaty, wzajemnym podgryzaniem uszu i innymi szczeniackimi przyjemnościami. Wieczorem byłem tak zmęczony, że natychmiast po wylizaniu miski padłem na posłanie i spałem twardo aż do rana. Następnego dnia przypomniałem sobie o kartce akurat wtedy, kiedy Starych nie było w domu i solennie obiecałem sobie, że tym razem na pewno zapytam ich wieczorem. Ale zająłem się obgryzaniem kości, straszeniem wróbli i szczekaniem na kota sąsiadów, a kiedy przyszedł wieczór…
Co będę ukrywał – płynęły kolejne dni i miesiące mojego szczenięctwa, a ja nie tylko co wieczór zapominałem o kartce, ale w pewnym momencie już na dobre zapomniałem. Skończyłem psią szkołę, zacząłem stróżować i bronić domu przed złodziejami, wiosną buzowały we mnie hormony. Radziłem sobie z nieuchronnymi w psim życiu rozczarowaniami i gromadziłem niebiańsko pachnące polędwicą chwile radości. Byłem ciągle zajęty, chociaż nieraz trudno byłoby mi powiedzieć czym. A już odkąd założyłem blog, na takie rzeczy, jak niezrozumiałe cytaty, w ogóle nie miałem głowy i czasu. Aż do dziś.
Bo dziś, kiedy zacząłem się zastanawiać nad kolejnym wpisem, przypomniało mi się, że on będzie setny, czyli – było nie było – jubileuszowy i wypadałoby na taką okazję przygotować jakieś specjalne danie. Pobiegłem do mojego skarbczyka pod bzem, żeby zobaczyć, czy nie zakopałem tam przypadkiem jakiejś wyjątkowo dużej kości i podczas poszukiwań natknąłem się na dawno już zapomnianą kartkę. To może być to! – pomyślałem w nagłym przebłysku psiej intuicji. Moi Goście to głównie ludzie, a ludzie są tak dziwni, że często nawet wolą cytaty od kości.
Zaraz miałem lecieć do Starych, żeby nareszcie wytłumaczyli mi, co oznacza to napisane, kiedy znienacka, bez żadnego szczególnego powodu, uświadomiłem sobie, że już nie muszę ich pytać. Tajemniczy cytat zrozumiał mi się jakby sam z siebie, bez mojego czynnego udziału. Wystarczyło trochę pożyć.
Teraz już wiedziałem, że nie bez powodów zakopałem to zdanie wśród moich skarbów. Ono było doprawdy jak ogromna, tłusta, jeszcze ociekająca rosołem, szpikowa kość. Z drobną, psią poprawką: niezmarnowane było życie moje, bom kochał pieśni i miałem przyjaciół.