Terrorysta

czw., 21 stycznia 2010, 01:52

– Chyba zostanę terrorystą! – oświadczył Bobik, prężąc muskuły i przybierając groźną minę, którą podpatrzył niedawno u znajomego mastyfa neapolitańskiego.
Labradorka próbowała nadstawić uszu, co ze względu na ich kłapciatą konstrukcję wyszło jej tak sobie. Przyjęła więc nie całkiem dla niej typową pozycję półsiedzącą i zapytała z czymś w rodzaju zainteresowania:
– Serio? A kogo będziesz terroryzował?
– Och, bo to mało jest nadających się obiektów? – zbył ją Bobik. – Państwa, miasta, rze… Nie, rzeki może nie bardzo. Ale osoby ludzkie. Koty. Myszy. W ostateczności nawet inne psy.
– I w czym się wyspecjalizujesz? Podkładanie bomb, porwania, zamachy?
– Jakie bomby? jakie porwania? – wnerwił się Bobik. – Ja chcę zostać terrorystą umysłowym, nie fizycznym. Chcę przy pomocy różnych akcji, zasadzek i punktowego nękania wprawić wszystkich w stan takiego pomieszania myślowego, żeby nie byli pewni dnia ani godziny. Żeby żyli w ciągłym strachu, że mogę przypuścić atak słowny. I żeby w końcu zgadzali się na wszystko, cokolwiek szczeknę, choćby dla świętego spokoju. Bo jak nie, to znowu z czymś wyskoczę…
– Ty wiesz, że to nie jest zły pomysł? – zapaliła się Labradorka. Sterowałbyś wszystkim jak niewidzialna ręka. Znaczy, wszyscy by dobrze wiedzieli, kto steruje, ale ze strachu nikt by o tym nie mówił. I nawet nie musiałbyś się ukrywać, bo przecież szczekania nawet najgorszych bzdur nie zalicza się do czynów kryminalnych. Bierz się do roboty, mały! Ułóż konkretny plan, zwerbuj siatkę wspólników i popleczników, a potem to już tylko szczekać na potęgę.
Bobik aż spuchł z dumy. Chyba pierwszy raz w życiu Labradorka tak wyraźnie pochwaliła jego zamiary. Pobiegł szybko po kartkę i długopis, żeby zanotować pchające mu się do głowy terrorystyczne myśli. Labradorka, nie chcąc mu przeszkadzać, wsadziła nos w gazetę i zaczęła czytać. W miarę lektury jej mowa ciała wyrażała coraz większe zaniepokojenie. Odłożyła gazetę i sięgnęła po tygodnik, potem po jeszcze jeden, w końcu z rozczarowaniem podniosła łeb znad prasy i westchnęła:
– Bobik, chyba nie masz się co wysilać. Na ten numer ktoś już wcześniej wpadł. Nawet niejeden ktoś. Powiedziałabym wręcz, że konkurencja jest olbrzymia.
– Naprawdę? – zmartwił się Bobik – I nie widzisz dla mnie żadnych szans?
– Niestety, nie – przyznała Labradorka szczerze, choć z widoczną przykrością. – Nie oszukujmy się – przy całej motywacji i pewnych wrodzonych zdolnościach, ty jesteś tylko amatorem. A to, co widziałam w prasie, to jest poziom profesjonalny. Nie dorównasz, nie mówiąc już o przeskoczeniu.
Bobik bez słowa włączył bardzo smutną muzykę, podkulił ogon i położył się na kanapie. Trochę go złościło, że znowu nie wyszło na jego, ale w duchu przyznawał Labradorce rację. Jak już być terrorystą umysłowym, to tylko na całego.

Choinka

wt., 12 stycznia 2010, 21:13

– Rozebrałabyś już tę choinkę – rzucił w stronę Labradorki Bobik, patrząc wymownie na powczepiane w łapy i ogon jodłowe szpilki.
– Nie widzę powodów – mruknęła obojętnie Labradorka i przewróciła się z lewego boku na prawy.
– No jak to? Sypie się. I przecież już wszyscy chyba rozebrali. Połowa stycznia…
Labradorka spojrzała przelotnie na przerzedzoną zieleń choinki i pokiwała głową.
– No właśnie. Druga połowa zleci tak szybko, że nawet się nie obejrzę, jak będzie maj. A maj to już prawie jak koniec lata. A koniec lata to prawie zima i znowu trzeba będzie ubierać.
– Ale… zająknął się Bobik – To… To chyba nie całkiem tak. Po styczniu będzie jeszcze luty, po lutym marzec, po marcu kwiecień, po zimie wiosna, a po lecie jesień. Tak nas przynajmniej uczono w psiej szkole. Że w życiu jest wiele cudownych miesięcy i zachwycających pór roku. A że jest mnóstwo bardzo fajnych dni, które szkoda byłoby przegapić, to nawet wiem z doświadczenia, jakkolwiek by ono było krótkie!
– Ach, młodość… – sapnęła z pewną wyrozumiałością Labradorka. – Tobie się, Bobik, tylko zdaje, że coś wiesz o świecie. Pożyjesz dłużej, to zobaczysz, jak to naprawdę jest z czasem. Dla szczeniaka rok jest o wiele dłuższy, niż dla psa w sile wieku. A psemerytom już się nawet nie opłaca pamiętać, który jest rok, bo i tak za chwilę będzie następny. A tym bardziej choinki nie opłaca się ubierać i rozbierać, ubierać i rozbierać, ubierać i…
– Chwileczkę! – przerwał Bobik – Ale do grudnia to ta choinka już będzie całkiem bez szpilek.
– Owszem, będzie – przyznała z zadowoleniem Labradorka. – Wtedy już nawet ty nie znajdziesz powodów, żeby ją rozbierać.

Zatrzymanie

czw., 7 stycznia 2010, 10:35

– No, pokaż, co tam masz – zażądał ode mnie ten gliniarz.
A miałem akurat wszystko to, co chciałbym ukryć przed wymiarem sprawiedliwości. To, co sobie myślałem, kiedy na wycieczce w zoo kazano mi przeprosić pana wychowawcę za samowolne oddalenie się od grupy w celu dokładniejszego obejrzenia żyrafy. To, co czułem, kiedy rodzice zostawiali mnie na noc u ciotki, której koszula nocna pachniała grobową ziemią i butwiejącymi liśćmi, uniemożliwiając przyjęcie zwiędłego pocałunku na dobranoc bez histerii. To, co mi się powinęło, kiedy stanąłem na własnych nogach, usiłując udawać że nie potrzebuję nikogo i niczego, żeby wyjść na swoje porażki i własne złudzenia sukcesów. To, co starałem się zataić przed samym sobą, kiedy z rachunku wyszło mi, że byłbym skończoną świnią, gdybym zrobił to, co zrobiłem. To, czego żaden świadek na świecie nie powinien być świadom, żeby nie był zmuszony zeznawać przeciwko mnie.
Gliniarz patrzył chytrym, nieżyczliwym oczkiem. Ja kombinowałem.
– No, pokaż, co tam masz – rozległo się po raz drugi, tym razem już na ostro.
– Chciałbym skontaktować się z adwokatem i okolicznościami łagodzącymi – wykrztusiłem z wysiłkiem.
No, żebyście słyszeli, jak ten gliniarz się zaczął śmiać…

Zanim strzeli

śr., 30 grudnia 2009, 22:28

Czekamy, czekamy… Szampan w okresie lodowcowym (tzw. glacjał), kawior w Permie, bażanty na kredę… Jeszcze tylko podsumować trzeba. Kurczę, fatalny bilans. Wredny był ten rok – naurągał, naśmiecił, nabroił. Ale nic to, przecież od jutra wszystko się zmieni, wszystko będzie jaśniejsze i prostsze. Otworzą się bramy niebios, przybędzie na koncie, ubędzie w biodrach, a na Bugu we Włodawie zakwitnie tysiąc kwiatów.
Czekamy, czekamy… Już wkrótce zaczniemy odliczać. Strzelą korki, strzelą hamulce. Okaże się, że triumf nadziei nad doświadczeniem to nie tylko małżeństwo. Rzucimy się na szyje znajomym i nieznajomym, zaczniemy im wylewnie życzyć wszystkiego najnowszego w dobrym roku…
Znacie? Znamy. I właśnie dlatego, że znam i wiem, co będzie dalej, postanowiłem tym razem nie przesadzić. Moje życzenia ograniczą się do tego, żeby w nowym, 2010 roku wszystkich ominęło takie przebudzenie, jak jednego z moich kumpli.

Budzę się w roku dwutysięcznym z dychą,
patrząc, gdzie rajski zerwać mogę owoc
i widzę, słyszę, czuję… niech to licho!
Wszystko tak samo, bez zmian, jednakowo.

Tak samo głupi jestem jak przedwczoraj,
ta sama pchła mi krwawicę wysysa,
obok Sodomy ta sama Gomora
i – prawdę mówiąc – dziś też mi to zwisa.

Tak, cały grudzień czekałem zawzięcie,
że od pierwszego kobiety, kokosy,
że się na ostrym wyrobię zakręcie
i na łysinie wyrosną mi włosy,

że w telewizji coś rzekną do rzeczy,
że papież wreszcie pomyśli: tak trzeba
i się pozwoli od dziś zabezpieczyć
przed rozmnożeniem – nie ryb i nie chleba,

że prezydenta pokochać się uda,
bo przeanieli się w sposób gwałtowny
i że mi sama posprząta się buda.
Tak, w zbieg tych zdarzeń wierzyłem cudownych.

I już po pierwszym. I wszystko zamknięte,
goryczy żaden dziś klin nie osłodzi.
Że co? Że zmiany? Nothing, nada, niente.
Jak zwykle w Nowy Rok. Więc o co chodzi?