Inna strona

sob., 31 października 2009, 14:22

– No nie, z tą dynią na głowie wyglądam przecież jak kompletny idiota – zdenerwował się Bobik. – Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł się mnie naprawdę przestraszyć.
Labradorka dyskretnie przysłoniła łapą szeroko rozciągniętą w ziewnięciu paszczę.
– To już chyba dziesiąty kostium, który przymierzasz i jak dotąd w każdym z nich wyglądałeś jak… No, nie lepiej. Czy ty w ogóle wiesz, czego chcesz?
– Chciałbym wyglądać groźnie, wzbudzać szczękanie zębów i drżenie łydek – oświadczył Bobik. – Wszyscy myślą, że jestem miłym, łagodnym, wiecznie rozbawionym szczeniakiem i może nawet mają trochę racji, ale czy ja nie mógłbym chociaż raz w roku pokazać się od innej strony?
– Żeby pokazać inną stronę, trzeba ją najpierw mieć – zauważyła pragmatyczna jak zwykle Labradorka.
– A co, myślisz, że nie mam? – zaperzył się Bobik. – We mnie na pewno jest krwiożerczość, złośliwość, zadęcie, myśliwstwo i żądza posiadania. Tylko dotąd nie miałem okazji, żeby się do tego wszystkiego dokopać. Popełniłem ten błąd, że za bardzo skumplowałem się z Pozytywnym Imagem i teraz jakoś mi tak głupio powiedzieć mu nagle „spadaj, mam innego kolegę!”. Ale jest przecież Halloween, dziś bym mógł…
– Bobik, bądź realistą – osadziła go Labradorka. – Chyba nie sądzisz, że potrafiłbyś być wampirem, albo choćby wilkołakiem? Do tego trzeba jednak pewnych umiejętności, nie mówiąc już o warunkach naturalnych.
Bobik spojrzał z ukosa w lustro i opuścił łeb ze smutkiem. Nawet bez dyni i kretyńskich światełek jego postać nie miała w sobie nic wilkołaczego. A mimo to jakiś bliżej nieokreślony głos wewnętrzny przekonywał go uparcie, że szczeniacza przymilność nie jest wszystkim, co ma światu do zaproponowania.
– Czy nie mógłbym się przynajmniej przebrać za Psa Baskerville’ów? – zapytał z nadzieją.
Labradorka z trudem powstrzymała chęć trzepnięcia go w nadogonie.
– Tak, a ja za sukę policyjną – wycedziła jadowicie. – Jak wzbudzać przerażenie, to na całego.
Bobik wiedział, kiedy nie należy posuwać się za daleko. Nawet zaspokojenie palącej potrzeby dogrzebania się do ukrytych stron swej osobowości nie było warte rozwścieczenia Labradorki. Podszedł do rzuconych w kącie pokoju rekwizytów, wziął w łapy plastikową trupią czaszkę i pracowicie zaczął umocowywać gumkę za uszami.

O roku ów…

pon., 26 października 2009, 00:00

O roku ów, kto ciebie widział w blogosferze,
nie pomyślał zapewne, że już wkrótce zwierzę
blog założy niewielkie, tak mikrego wzrostu,
że z lupą trzeba było szukać jego postów.
Prawda, był blog Owczarka wcześniej, ale przyzna
każdy, komu blogowe życie nie pierwszyzna,
że Owczarek psem nader jest słusznej postury,
a nie psim liliputem… W dzień słotny i bury,
gdy październik ostatnie wychylał już piwo,
Bobik gości zaprosił. I przyszli, o dziwo!
Nieśli dary bogate: swój czas oraz chęci,
więc się ich pasztetówką opłacało nęcić,
a żeby w klawiaturach nie zaschło im łacno,
wykombinować czasem i nalewkę zacną.
Wkrótce blog dzięki gościom zyskał spory napęd,
szczeniak więc do koszyka dostawił kanapę,
po czym, oszołomiony tak liczną frekwencją,
szybko przestał się swoją przejmować prezencją,
tylko jął wokół potraw i napitków chodzić,
żeby nos swój ucieszyć i wszystkim dogodzić.
Nie zawsze mu to wyszło – cóż, głupi i młody,
ze starymi wygami gdzież mu iść w zawody,
ale starał się pilnie, na rzęsach wprost stawał –
tu ogonem pomerdał, tu łapę podawał,
tu linki aportował, tu drinki popijał,
zaś w przerwach notorycznie ze śmiechu się zwijał,
a kiedy miał wrażenie, że ktoś kogoś kopnie,
warczał i psa udawał groźnego okropnie
(nadgorliwie być może, lecz daruj, publiko –
ten szczeniak jakiś dziwny ma uraz na przykop).

Owszem, bywały chwile groźne i ponure,
jakby nad blogiem czarną ktoś zawiesił chmurę,
lecz przeszły, jak to zwykle z burzami się dzieje
(i że prędko nie wrócą można mieć nadzieję,
bo przyniosły naukę: by zachować więzy,
trzeba czasem spasować lub ugryźć się w język),
a potem znowu, z niezłym na ogół wynikiem,
pojawiało się słońce nad całym koszykiem.
Bobik rozpogodzony ku gościom łeb skłaniał,
nadstawiając za uchem miejsce do drapania,
błogość zwykle miał w oku, czasem łezkę rzewną,
no a gdyby był kotem, mruczałby na pewno,
bo tym psina ta różni się od wilka z Gubbio,
że sprawia jej przyjemność, gdy się ludzie lubią.

Tak rok minął, trudnościom wszelakim na przekór.
Szczeniak został szczeniakiem, a blog w sile wieku –
jubileuszu laury dziś nawet go wieńczą,
chociaż wciąż jeszcze brykać potrafi młodzieńczo.
Że roczny blog nieletni nie jest w świetle prawa,
wolno mu wyskokowe napoje podawać,
toteż bar już otwarto i pełno w bufecie
(można szkło tłuc na szczęście, wszak jutro się zmiecie)
a gdzieś z boku Bobika roześmiana morda
do toastów namawia: hej tam! Sursum corda! 😆

dostojny jubilat

Fiat to za mało

niedz., 18 października 2009, 01:51

My name is Bob. Pies Bob.
Życie mam, nie powiem, ciekawe, a i na wynagrodzenie nie narzekam. Kiedy pomyślę o różnych zasuszonych profesorkach, skomlących gryzipiórkach, a nawet dekarzach czy hydraulikach, to mi się śmiać chce. Nudna robota, nędzna kasa i dla społeczeństwa pożytek z nich, po prawdzie, żaden. Za to ja…
Wstaję koło południa, w lustrze się przeglądam. Zęby błyszczą nieskazitelną bielą? Błyszczą. Znaczy, narzędzie pracy mam i mogę zaczynać. Jeszcze uśmiech przez chwilę pogimnastykuję, włożę do kieszeni garnituru od Armaniego kilka uwodzicielskich spojrzeń i mogę ruszać do obowiązków.
Pojeżdżę sobie po mieście swoim (no, nie swoim, służbowym, ale co to za różnica) wypasionym porsiakiem, tu powęszę, tam powęszę… Jest! Trafienie! Aferka jakaś w ciemnym kącie się kuli i udaje, że jej nie ma. Nie ma? Jak to nie ma?! Już ja jej udowodnię, że ona bardziej jest, niż jej się kiedykolwiek śniło!
Cap aferkę w nieskazitelnie białe zęby i dalejże nią miotać w tę i wewtę. Ona się wywija i wrzeszczy, że pomyłka, że nieporozumienie, że ona nie ma ze mną nic wspólnego… Takaś ty? O, niedoczekanie! Nie chciałaś, to masz! Poczujesz ty na karku mój gorący oddech, na życiorysie odcisk mojego pazura. Jak nie miałaś pierwszego życia, to ja ci dam drugie. Będziesz moją Galaretą, w którą tchnę ożywczego ducha. Profesjonalnie, rzecz jasna, bo prywatnie preferuję inne formy kontaktów spirytualnych. Raczej lekkie zamieszanie, niż dramatyczne wstrząsy.
No więc aferkę załatwiłem na cacy. Po tej krótkiej rozgrzewce mogę udać się na wystawny obiad połączony z polowaniem. Interesuje mnie zwłaszcza wystawianie grubszej zwierzyny, nie jakiejś drobnicy. Zresztą dyrektywy szefa były wyraźne: kaczki – nie, jelenie – tak. Najchętniej poluję w kuluarach, bo tam wody dość mętne i łatwo przygotować zasadzkę. A jak z widocznością są kłopoty, to od czasu do czasu wlezę na ambonę i wszystko się w cudowny sposób wyjaśnia. Nie ukrywam, że jestem wręcz stworzony do tego rodzaju pracy. Koledzy w uznaniu moich wysokich standardów zawodowych dali mi nawet ksywkę „gończy polski”. To o czymś świadczy.
Kiedy mi się spać zachce, idę na posłankę. To jest taki pakiet usług, obejmujący łoże, stół i protekcję. W zasadzie ol inkluziw. A jak do tego dojdzie jeszcze Olek inkluziw, albo Jolka, to tym lepiej. Koszty i tak ponosi firma, więc nie mam się co ograniczać. Wystarczy, że muszę się cały czas zachowywać kulturalnie i udawać, że bukiet zielska przyniosłem z własnej woli, nie w ramach obowiązków służbowych. To chyba dosyć poświęcenia, jak na jednego agenta?
No dobra, przyznaję, ta robota ma też mniej przyjemne strony. Gadżety się psują. Ludzie się śmieją. Dziennikarze tropią tropiącego. Czasem chciałoby się porwać kość w zęby i uciec, zamiast niezłomnie trwać na posterunku i osaczać. Nie mówiąc już o tym, jak czasem korci, żeby się odszczeknąć… Ale cóż, służba nie drużba. Trzeba się wziąć w garść i dalej, nieustannie, uparcie szczerzyć się do tych cholernych pięknych kobiet, szybkich samochodów i szykownych garniturów. Bo gdybym przestał, być może na salony władzy wepchnęłaby się jakaś łże-elita, zamiast tej prawdziwej, która może roztaczać swój pawi ogon dzięki takim jak ja cichym, niepozornym, wszystkim znanym bohaterom.

Fakty dokonane

pt., 9 października 2009, 01:21

Myszy wiedziały to już wcześniej. Z maniacką zapobiegliwością upychały w swoich podziemnych i podpodłogowych magazynach kilogramy ziarenek, utykały szczeliny zatrzymanymi w locie ptasimi piórkami i staczały nie zawsze bezkrwawe bitwy w obronie co lepszych zimowych kryjówek. Tak, myszy dobrze zdawały sobie sprawę, że koniec lata jest drobnym oszustem, który weźmie na lep miodowych słówek, naszepcze, naprzymila się, naobiecuje, a potem ni stąd ni zowąd rozpłynie się w chłodnej czerni coraz wcześniej zapadającego wieczoru, nie zostawiając nawet listu pożegnalnego. Ale Kozie brakowało tego odwiecznego instynktu, który kazał traktować koniec lata z należytą ostrożnością, nie dowierzać mu i liczyć się z jego kompletnym brakiem odpowiedzialności.
I oto stała wobec faktów dokonanych: kilku ostatnich, strząśniętych przez ulewę jabłek, nadjedzonych przez ospałe biedronki, róży, której głowa rozsypała się od jednego dmuchnięcia, mysiej bieganiny. Krzesła ogrodowe zrzucały letnie okrycia i wskakiwały jedno w drugie, jakby tak przytulonym do siebie łatwiej im było obserwować zabawę słupka rtęci, który urządził sobie zjeżdżalnię w środku zaokiennego termometru. Zapomniane na balkonach swych kolczastych siedzib jeżyny zasychały powoli, mimo lejących się na nie co dzień deszczowych wodospadów. Olejek do opalania uciekł w głąb szafy i zerwał wszelkie kontakty z otoczeniem. Coś się działo. Banalna, domowa przestrzeń zaczęła być nagle pełna znaków, których Koza nie umiała jeszcze rozszyfrować, ale w jakiś sposób była pewna, że są przeznaczone dla niej.
Patrzyła na znoszone do piwnicy słoiki, na triumfalny przemarsz suszącego się prania przez kuchnię i bezskutecznie próbowała nie poddawać się ogarniającej ją fali niepokoju. Nie, żeby się bała. To był jakiś inny niepokój. Trochę w nim było poczucia, że teraz wszystko będzie inaczej, trochę déjà vu, trochę niecierpliwego oczekiwania. Wiatr poświstywał przez zęby w ciemnym szybie nad jej głową, gałęzie znacząco stukały w szyby, przypominając o jakichś tajemnych, rogato-drzewnych konszachtach i starając się zwrócić na siebie jej uwagę, ale to wszystko nie było takie istotne. Liczyło się tylko to rozpięte między ścianami, rozwieszone na poręczach foteli oczekiwanie.
Snujące się po pokojach pokraczne postacie, opatulone niezliczonymi warstwami swetrów, spoglądały w jej stronę wzrokiem tęsknym i łakomym zarazem. Bukowe szczapy układały się w objęciach dębowych, tuż pod jej nogami. Nie chciała przywiązywać do tego wagi. Czekała na coś innego, większego, co zawładnie całym jej kozim jestestwem, porwie, zagarnie, rozpali do czerwoności.
Ktoś podszedł do niej, wyciągnął popielnik i oznajmił z zadowoleniem: „pusty!”. I nagle już wiedziała, bez cienia wątpliwości, tak jakby rządek hieroglifów ułożył się jej znienacka w hasło napisane zwykłym, oswojonym alfabetem. Szelest papieru zmieszał się z ponaglającym szeptem zapalniczki. Koza zadrżała, szczęknęła ryglem i przymknęła drzwiczki z rozkoszy. Tak! Nareszcie! To był ON ! Początek sezonu grzewczego!