Z rubryki towarzyskiej

wt., 29 września 2009, 02:16

Tylko się chłodniej trochę zrobi, październikiem powieje, zaraz zaczynają się pchać do domu. W dzień, kiedy krzątanina, telefony i szukanie parasola, pokazują się dość rzadko, za to wieczorem zaczynają coraz bezczelniej przemykać się pod ścianami, włażą na stół, wślizgują się do łóżka, nawet poczytać, czy postukać w klawiaturę spokojnie nie dadzą. Szare albo prawie czarne, szybkie, ruchliwe.
Tak, ja też z początku myślałem, że myszy. Ale po dokładniejszym wejrzeniu okazało się, że to smutki. Niektóre znane, domowe, tak już oswojone, że z palca kroplę wina zliżą i ugłaskać się dadzą. Inne płochliwe i nastroszone, ani do nich przystąp, dziury w życiorysie wygryzą, nabrudzą, nabałaganią, w nocy spać nie dadzą i o żadnym oswajaniu słyszeć nie chcą. A jeszcze inne nie własne, zabłąkane lub bezdomne, szukające jakiegokolwiek ciepłego miejsca i odżywczej okruszyny.
Ani mi w głowie wyrzucać je, czy zastawiać na nie pułapki. Przyzwyczaiłem się do nich i może nawet byłoby mi bez nich jakoś łyso. Nie ukrywajmy zresztą, że choć radości może łatwiej polubić, to jednak są od smutków wiele banalniejsze. A dogadanie się ze smutkami daje miłe poczucie pewnej wyjątkowości. Może nawet zostać uznane za pewne osiągnięcie życiowe, zwłaszcza w braku innych, godnych uwagi i zaprezentowania czynów.
Tak się tylko zastanawiam: gdzie one spędzają wiosnę i lato? Te wszystkie długie dni, zakończone leniwymi, bzyczącymi, truskawkowymi, pienistymi od piwa wieczorami? Czy w taki dzień, albo w taki wieczór, widział kto kiedy jaki smutek?
Tymczasem teraz, kiedy chłodniej i do listopada już nie tak daleko… O, przepraszam. To już chyba było.

Ekscentrycy, ekscentrycy

wt., 22 września 2009, 00:01

Każdy ma swoich znajomych. Ja na przykład mam w ogrodzie różę-dziwaczkę. Przez całe lato nie zgadza się pokazać twarzy, chociaż liśćmi, owszem, wymachuje, a i ukłuć potrafi jak każda normalna przedstawicielka jej gatunku. Zakwita dopiero w drugiej połowie września, jednym olbrzymim, łososiowoczerwonawym, flamingopodobnym kwiatem, prezentuje go wyjątkowo długo, jakby puszczała oko do słabnącej już o tej porze konkurencji, po czym rozsypuje płatki z godnością i żegna się do następnej jesieni.
Mogłaby zwalić wszystko na trudności obiektywne i nie kwitnąć w ogóle. Bo trzeba przyznać, że lekko to ona w życiu nie miała. W pośpiechu, podczas przeprowadzki roślin ze starego do nowego ogrodu, została posadzona gdzie popadnie i zapomniana. Jej miejsce okazało się cieniste, mało żyzne i w niezbyt życzliwym sąsiedztwie. Wszelkie jej prośby o przydzielenie lepszej lokalizacji były konsekwentnie ignorowane. A na domiar złego czarny bez, który rzekomo miał być tylko częścią żywopłotu, usamodzielnił się, wybiegł przed szereg i zaczął sobie uzurpować prawa nawet do tej resztki światła, jaką jeszcze miała do dyspozycji.
Inna roślina załamałaby się może, odmówiła jakiejkolwiek współpracy, albo nawet sięgnęła do tak drastycznych środków jak całkowite uschnięcie. A ona – nie. Wybrała sobie taki sposób na życie i trzyma się go, mimo że liguster obgaduje ją za plecami, a floksy całkiem jawnie okazują jej swoje poczucie wyższości.
Ja lubię dziwaków i staram się ich popierać. Dlatego nie pozwalam jabłkom, śliwkom, cudownie rozmnożonym pajęczynom, czy sąsiadom chowającym grilla do szopy zawiadamiać mnie, że lato, o dziwo, i tym razem nie będzie trwało wiecznie. Prawdziwa zapowiedź jesieni jest wtedy, kiedy ta ekscentryczka decyduje się zakwitnąć. Natrząsając się ze zdroworozsądkowej pewności ogrodowej drobnicy, że jesień koniecznie musi być porą przekwitania.
dziwaczka

Nerwy

wt., 15 września 2009, 11:03

Spanielka siedziała całe popołudnie. Bobik nie słyszał wprawdzie treści jej rozmowy z Labradorką, ale jego uwadze nie uszły gwałtowne, nerwowe ruchy jednej i zirytowane merdnięcia ogonem drugiej. Kiedy Spanielka wreszcie poszła, odczekał stosowną chwilę i odważył się zapytać:
– O co jej właściwie chodziło?
– A, tam! – kłapnęła niedbale Labradorka. – Słyszała, że jej ludzie mają sprowadzić do domu nowego psa i okropnie się tym przejmuje. A to że ten nowy z jej miski mógłby chcieć wyjadać, a to że pchły może mieć, a to że …
– Ja to rozumiem, – przyznał Bobik – też się różnymi rzeczami okropnie przejmuję.
– A ja nie rozumiem – ziewnęła Labradorka. – Przecież ten nowy pies może się okazać całkiem w porządku. A nawet jak się nie okaże, to wtedy będzie czas na przejmowanie się. Robienie zapasów jest dobre tylko w odniesieniu do rzeczy jadalnych, a zapas zmartwień na pewno nie robi dobrze na żołądek. Tymczasem Spanielka uważa denerwowanie się w każdej sytuacji za swój obowiązek, bez względu na to, czy powód jest, czy go nie ma. I jeszcze innym głowę zawraca, zaraza jedna, podwójnie szczepiona! A żeby jej koty gulasz wyżarły! Sama nie siądzie spokojnie na ogonie i drugiemu nie da!
Widząc, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli, Bobik pozbierał cicho swoje zabawki i drobnymi kroczkami zaczął zmierzać w stronę drzwi.
– Co robisz? – zdziwiła się Labradorka.
– Idę się podenerwować tak, żeby ciebie nie denerwować – wyjaśnił Bobik.- Chyba że ci się już znudzi nieprzejmowanie się, to jestem na kanapie.

Gdy czasem nerwy cię zżerają,
dygotka trzepie, wściekłość dusi,
się puknij: nerw to nie jest zając
i nie ucieknie, jak nie musi.

A gdyby nagle, czymś wiedziony,
dał dyla i się zaszył w chaszczach,
nie rujnuj sobie tym śledziony
i niech ci się nie krzywi paszcza.

Bez nerw odkorkuj caberneta,
do równowagi się doprowadź
i pomyśl, że to żaden nietakt
raz się tak poniedenerwować.

Bo tak, jak mija każda żmija,
przejdzie i twej trzęsawki powód,
więc zamiast nerwom cichcem sprzyjać
włóż luz, a bluesa wrzuć do rowu.

Chyba że olimpijski spokój
dopiero nerwy wprawia w taniec…
Wtedy to wyżyj się w amoku –
to też jest jakieś rozwiązanie.

Twórcza myśl

wt., 8 września 2009, 13:50

Bobik siedział na tarasie i nic, ale to nic nie przychodziło mu do głowy. Czuł się dosyć zawiedziony, bo wydawało mu się, że zrobił wszystko tak, jak trzeba. Wysprzątał głowę… no, może nie z niemiecką dokładnością, ale na tyle, żeby nie zniechęcała już od pierwszego wejrzenia. Przygotował zakąski, orzeźwiające napoje, a w razie czego mógł nawet szybko odgrzać bigos albo groch z kapustą. Tu i ówdzie przypiął jakiś kwiatek do kożucha, żeby estetyka też wyszła na swoje. Wszystko czekało na wizytę Twórczej Myśli, ale bez najmniejszych widocznych skutków.
– Żebym chociaż wiedział, jaki popełniłem błąd – odezwał się ponuro do Kumpla, który bez żadnego szacunku dla bobiczej frustracji napawał się zapachem wykopanej ze schowka pod krzakiem bzu kości.
Kumpel oderwał się od gnata i zauważył przytomnie:
– Może żadnego? Słyszałem, że spiritus flat ubi wójt.
– No, do wójta chyba nie pójdziemy! – zdenerwował się Bobik. – A nawet gdybyśmy poszli, to nie ma żadnej gwarancji, że ona tam jeszcze będzie. Jak lata, gdzie chce…
Kumpel obrzucił Bobika wzrokiem dość krytycznym.
– Wiesz co? – spytał głosem, w którym również pobrzmiewały nutki krytycyzmu – A może ty byś się tak nie napinał? Zobacz – pogoda, że tylko brzuch do niej wystawić, zapas kałużanki w dziurze koło furtki, a i miska pustką nie świeci. Może byś, jak każdy normalny pies, wziął i odczuł z tego przyjemność, zamiast stale czekać na jakieś bógwico, które najwyraźniej ma cię gdzieś?
– A jak przestanę czekać i Twórcza Myśl właśnie wtedy przyjdzie? – zaniepokoił się Bobik.
Kumpel spojrzał na niego z politowaniem, westchnął i pokręcił łbem, zastanawiając się, czy tak beznadziejny przypadek zasługuje na dalszą konwersację. W końcu uznał, że kumpelstwo jednak zobowiązuje, nawet jeśli gruntowne wyjaśnienie koledze zawiłości życia wymaga sporego wysiłku.
– No właśnie! – powiedział i oddalił się w celu sprawdzenia, czy Bobik nie zakopał jakiejś kości również pod malinami.