Koncert Bobika

wt., 25 września 2012, 21:40

Koncert zaraz czas zacząć… Bobik zastrzygł uchem,
skoczył i nader zgrabnie w locie złapał muchę
(bo prawdziwy artysta, jak go doszły słuchy,
na koncercie wystąpić nie może bez muchy),
odrzucił lok znad czoła, kurs bezbłędnie wziął ku
scenie, podwinął ogon i zasiadł na stołku,
po czym, wpatrzony w nuty niby w udko kurze,
z wdziękiem położył łapy dwie na klawiaturze
i zagrał… Pierwsze takty bobiczej muzyki
obudziły drzemiące w fotelach jamniki,
co psilharmonii będąc stale bywalcami,
siedziały w pierwszym rzędzie, przed innymi psami.
Zaczęło się szczekanie smętne i płaczliwe,
jakby na salę wpuścił ktoś borsuki żywe,
bo borsuk ma tak dziwną władzę nad jamnikiem,
że ten głos z siebie daje jak po strunach smykiem.
Od razu, nie czekając i nie myśląc wiele,
włączyły się z przeciągłym wyciem trzy spaniele,
które dźwięki umiały modulować świetnie,
przez to, że swemu panu podwędziły fletnię.
Za chwilę dog zaszczekał, najgrubiej jak da się,
głosem, co zdał wzorować się na kontrabasie,
setery ogonami posępnie zamiotły,
warcząc równo, miarowo, jak bębny lub kotły,
a wyżły, wspominając sznycle i kotlety,
tony z gardeł wydały słodkie niczym flety,
lecz zaraz ową słodkość zmącił pomruk srogi,
bo trąbiąc się do akcji włączyły buldogi.
Na to, gdy już zaczęły się numery dęte,
york z yorkową oboje gruchnęli lamentem,
co niejakie współczucie wzbudził między psami,
uspokoił nastroje i stopniowo zamilkł.

Bobik, ciągle na scenie i z muchą pod szyją,
czekał, kiedy się wszyscy wywarczą, wywyją,
wyszczekają… gdy wreszcie instynktu porywem
wyczuł, że teraz solo grać może prawdziwe,
to tak dał po klawiszach i tak się rozbrykał,
że aż przeszło po sali coś jak woń befsztyka
i każdy pies, co nie był na uszy kaleką,
szeptał w trwożnym zachwycie: Mistrzu, jeszcze deko!
Wtedy Bobik – artysta, koneser i smakosz –
się oblizał, wykonał swój ostatni akord
i za nic sobie mając brawa oraz bisy,
na pasztetówkę szybko pobiegł za kulisy.