Cisza poobiednia

sob., 19 czerwca 2010, 00:36

Z psiego przedszkola pamiętam ten koszmar – ciszę poobiednią. Dziwnym zrządzeniem losu wypadała ona zawsze wtedy, kiedy najbardziej chciało się poszaleć, pobiegać, porozrabiać, poszczekać i w ogóle robić wszystko poza cichym leżeniem. Oczywiście wszyscy bardzo się starali, żeby się nie narazić pani wychowawczyni, ale cóż, nie ukrywajmy – czasem natura brała górę…

Pani zarządziła ciszę poobiednią.
Zaraz pies Azorek podniósł łapę przednią
i pytanie zadał szarpiąc się na smyczy –
czy naprawdę cisza ta wszystkich dotyczy?
Nie! Tylko myśliwskich! – wrzasnął na to Burek.
Tylko one wezmą za szczekanie w skórę.
Jak to? A pasterskie? – inne warknie zwierzę,
starczy wszak, że hałas robią ich pasterze.
Niechaj milczą kundle – buldog zabulgotał –
i tak nic do rzeczy nie powie hołota.
Kundle na to dictum zaczęły ujadać:
niech ten medalista lepiej nic nie gada,
chyba stracił rozum lub upadł na głowę,
jak nie wie, że milczeć powinny rasowe!
Tutaj zamieszanie się zrobiło dzikie,
pies się policyjny pogryzł z przewodnikiem,
wyżeł z pekińczykiem, sznaucer z bernardynem,
tylko jeden jamnik miał spokojną minę,
bowiem obojętny na te rozhowory,
bez wytchnienia kopał pod wszystkimi nory.
Wtem krzyknęła pani ze wściekłym obliczem:
kto da głos, ja temu zaraz go policzę!
A kto u mnie straci w liczenia wyniku,
tego przez godzinę nie puszczę na siku!
Tu jak łapą odjął się skończyła wrzawa,
bo pojęła szybko wiara, w czym jest sprawa:
lepiej przed liczeniem warować bez szczeku,
nie gryźć, nie zaczepiać, nie robić na przekór,
udać, że nieważne, czyje jest na wierzchu,
by potem olewać już wszystko bez przeszkód.