O plakietach wotywnych

Niniejszy tekst powstał w nawiązaniu do mej dawnej publikacji w piśmie „Spotkania z zabytkami”; niniejszy tekst podaję dla naszego tu, tylko kameralnego użytku uzgodniwszy to z redakcją „Spotkań z Zabytkami”.

O plakietach wotywnych, czyli historia o krowie z damskim biustem.

Myśląc o dawnej sztuce złotniczej często wyobrażałem sobie, że jeśli nie zawsze, to przynajmniej w przeważającej ilości przypadków będę miał do czynienia z wyrobami artystów, projektujących i wykonujących samodzielnie swe dzieła, tak jak czyni to malarz czy rzeźbiarz. Rzeczywistość jednak ukazuje nam obraz zupełnie inny, jakże daleki od wyidealizowanego obrazu artysty, zajmującego się li tylko twórczością. Jak to bowiem w życiu bywa, nie każdy złotnik posiadał talent i umiejętności „designerskie” pozwalające na samodzielne, oryginalne projektowanie, i stąd wspomniany często w moich dawnych pisaniach pan M. G., który nota bene nakłonił mnie do pisania lata temu, stworzył jakże słuszną analogię, porównując pracę przeciętnego dawnego złotnika do pracy krawca, gdyż i jeden i drugi często posługiwali się w swej pracy wzornikiem czyli żurnalem, będącym po prostu zbiorem gotowych propozycji projektowych, przedstatwianych do wyboru zamawiającemu przedmiot klientowi.

Wzornik bardzo często stanowił po prostu zbiór ornamentów które należało przekalkować i dostosować do konkretnego kształtu wykonywanego przedmiotu. W trakcie owego procesu adaptowania wzoru występowały czasem trudności natury kompozycyjnej, szczególnie wtedy, gdy złotnik pracę wykonujący nie był sam dobrym artystą, czyli nie umiał dobrze rysować, rzeźbić, lub po prostu nie miał dobrego wyczucia kompozycji. Stąd niektóre prace sprawiają wrażenie, jakby były wykonane przez dwóch autorów, na pierwszy rzut oka widać bowiem partie zaprojektowane przez dobrego artystę, i występujące tuż obok w tym samym obiekcie partie wręcz rozczulające w naiwności z którą potraktowano temat.

Zjawisko to widoczne jest znakomicie w bardzo ciekawym dziale starej sztuki złotniczej, bardzo ongiś w Polsce popularnym, czyli w plakietach bądź blachach wotywnych. Znajdują się one do dzisiaj w kościołach, tyle że te nowsze mają na ogół kształt serca, czasem opatrzonego odpowiednią inskrypcją dziękczynną. Stanowiły one bowiem – i stanowią do dzisiaj pewną specyficzną formę podziękowania Panu Bogu i Świętym Pańskim za łaski otrzymane lub za pomoc w jakiejś bardzo ważnej sprawie. Ofiarowywano je również z prośbą o wstawiennictwo przy rozwiązaniu jakiegoś konkretnego problemu, lub zgoła prosząc o bożą opiekę, gdy jakiegoś problemu się spodziewano. Blachy te wieszano przy ołtarzach lub wizerunkach świętych, i tak np. święty Juda Tadeusz, patron spraw beznadziejnych, szczególnie często obdarowywany był wotami, lub za ich pośrednictwem proszony bywał o wstawiennictwo w jakiejś nadzwyczaj trudnej sprawie. Podobnie wręcz obsypywany wotami bywał swięty Antoni Padewski – patron rzeczy zagubionych, w myśl starej wierszowanej inwokacji: „święty Antoni Padewski-obywatelu niebieski-zguba moja-pomoc Twoja”.

Obok tych najmłodszych blach w kształcie serca zauważyć możemy wiele przedstawień części ludzkiego ciała czyli rąk, nóg, oczu, często w wystylizowanym kształcie. Dziękowano tak za wyleczenie, bądź proszono o pomoc boską w kłopotach zdrowotnych związanych z chorobami tych właśnie częsci organizmu. Znamy blachy w kształcie stylizowanego noworodka w powiciu, ofiarowywane w intencji szczęśliwego porodu lub w podziękowaniu za poród szczęśliwie odbyty. Zdarzają się blachy przedstawiające bochenki chleba, czy przedstawiające zwierzęta inwentarskie, będące niewątpliwie dowodem na zagrażające od czasu do czasu plagi pomoru bydła.

Najbardziej jednak interesującymi z punktu widzenia naszej opowieści są plakiety stare, często siedemnastowieczne lub osiemnastowieczne, będące często prawdziwymi komiksami opowiadającymi całe historie. Te blachy srebrne, często prostokątne o wymiarach sięgających nawet połowy arkusza formatu A4 otoczone są zazwyczaj repusowaną lub tłoczoną bordiurą, na ogół bardzo pięknie zaprojektowaną i wykonaną. W polu takiej blachy widnieje wyrepusowana lub bardzo często wygrawerowana scena, gdzie na przykład szlachcic przedstawiony w kontuszu i przy szabli, klęcząc w otoczeniu rodziny modlitewnie składa ręce i nabożnie wzrok wznosi ku niebu, gdzie pośród obłoków wyobrażone bywa na przykład oko Opatrzności Bożej. Podobnie acz bez szabli przedstawiano mieszczan, rzemieślników, czasem przedstawicieli innych stanów. Często osoba prosząca o łaski klęczy pod krzyżem lub przed Matką Boską. Nierzadko z ust osoby ofiarodawcy wydobywa się, jak w nowoczesnym komiksie właśnie, „dymek” z wyrytowaną odpowiednią inskrypcją błagalną lub dziękczynną.

Patrząc na wiele z tych blach już na pierwszy rzut oka zauważyć możemy, iż wykonane są one przez dwóch różnych autorów, w dwóch różnych warsztatach, bardzo się od siebie różniących poziomem nie tylko artystycznym ale i stopniem swego zaawansowania technicznego. Powód po temu był prosty. Otóż wiele takich plakiet wykonywane było w sławnych, znanych warsztatach na przykład Torunia, Lwowa, Krakowa, Norymbergi czy Augsburga w postaci blach obwiedzionych, jak to już wspomnieliśmy, repusowaną czy nawet sztancowaną bordiurą. Środki pozostawiano natomiast puste, niejako do wypełnienia później odpowiednią treścią. Takie blachy „in blanco” jechały w dalekie podróże kupieckie, jak na przykład podróże handlowe kupców Fuggerów *). Gdy taki kupiec zatrzymywał się na jarmarku czy na odpuście w miasteczku gdzieś na prowincji, blachy bywały zakupywane przez lokalnego złotnika którego umiejętności tak artystyczne jak i warsztatowe jakże często idealnie dopasowane były do nienajwyższego przecież, prowincjonalnego poziomu miasteczka, w którym dany złotnik żył i pracował. Gdy więc klient z okolicy zgłaszał się, by odpowiednią plakietę w parafialnym kościele zawiesić w podzięce za, na przykład, szczęśliwy powrót z wyprawy wojennej, nasz złotnik wypełniał zakupioną uprzednio blachę treścią żądaną przez klienta. Czynił to zaś starając się, jak tylko potrafił, ale wiemy przecież, że najlepsze nawet intencje nie wystarczą, gdy brak umiejętności, talentu i środków warsztatowych. Stąd wiele takich blach, autentycznych, szacownych zabytków sztuki złotniczej z siedemnastego i osiemnastego wieku rozczula naiwnością interpretacji postaci i wyobrażeń wypełniających przestrzeń pomiędzy pięknie czasem repusowanym obrzeżem. Postaci owe, nie dość, że sprawiają wrażenie jakby narysowane były przez małe dziecko, wyglądają jeszcze na dodatek tak, jakby nie były wygrawerowane sztychlem grawerskim, ale wręcz wydrapane gwoździem, i to jeszcze tępawym. Oczywiście wiele zachowanych plakiet wotywnych to wspaniałe dzieła sztuki repuserskiej i grawerskiej, zaprojektowane przez wybitnych artystów i wykonane po mistrzowsku, ja sam jednak szczególną estymą darzę te opisane powyżej, wyraźnie noszące ślady działalności dwóch autorów, i rozbrajająco szczere w swoim autentyzmie.

Znam jedną, dość szczególną plakietę wotywną, i o niej właśnie chciałbym tu coś więcej opowiedzieć. Jest ona zawieszona na ołtarzu głównym kościoła parafialnego w Benicach koło Krotoszyna, a pochodzi najprawdopodobniej z osiemnastego wieku. Właściwie jest to para plakietek wotywnych, przedstawiających wołu i krowę. Rzecz sama jest więc dość typowa, gdyż pomory na bydło były zmorą rolników, i nic dziwnego, że proszono Pana Boga, świętych pańskich i kogo się dało o wstawiennictwo w tej tak ważnej dla rolnika materii. Sposób przedstawienia obu bydląt na pierwszy rzut oka nie powoduje specjalnego zdziwienia: i wół i krowa zadzierają łby do góry, opierają się na tylnych nogach a przednie, podkurczone spoczywają na czymś, co wygląda jak słoma lub siano. Tak to i w oborach bywa. Wnikliwszym obserwatorom owe podkurczone przednie nogi i zadarte łby przywodzić mogą na pamięć jakże liczne i popularne wówczas ryty przedstawiające narodziny dzieciątka Jezus w stajence betlejemskiej, gdzie, jak pamiętamy, wół i osioł oddechami swymi ogrzewali nowonarodzonego, i na owych grafikach oba bydlęta przedstawiane są najczęściej w takiej właśnie pozie. Obserwator, zadowolony z odkrycia tej analogii, zaczyna przyglądać się baczniej przedstawionym na obu plakietach zwierzętom. Wół jak wół, nic specjalnego. Zaczyna oglądać krowę. Niby wszystko normalnie, ale w pewnym momencie nie wierzy on własnym oczom, krowa bowiem, zamiast wymienia, ma pomiędzy tylnymi nogami…damski biust.

Plakieta ta przez lata stanowiła niewyczerpane źródło anegdot w wąskim środowisku miłośników i znawców dawnej sztuki złotniczej. Snuto najróżniejsze domysły na jej temat. I trzeba było dopiero wiedzy, wyobraźni, poczucia humoru i daru narracji takich, jak wspomniany już pan M. G., aby powstała historia z gatunku fantasy, którą tutaj pozwolę sobie opowiedzieć.

…było to w dniu…miesiąca…roku…w wieku osiemnastym. Popołudniowe słońce rozświetlało izbę warsztatową mistrza złotniczego gdzieś w okolicach Krotoszyna. Sam mistrz siedział przy stole warsztatowym, pożegnawszy się właśnie z wychodzącym z izby klientem. Ten był już tyłem we drzwiach odwrócony, nie widzimy więc jego twarzy, ale z odgłosu zamaszystych kroków domniemywać możemy, że człowiek ów spędził życie pracując na świeżym powietrzu. Nie wiemy tylko, czy sam za pługiem chodził, czy z konia zwykł był sprawę swą czynić, czy to gospodarską, czy rycerską. Przygarbienie znikającej w drzwiach sylwetki znaczyć mogło, że był to człowiek wzrostu wysokiego, a drzwi były niskie, albo, co bardziej prawdopodobne, że wielce był czymś skłopotany. Nie trudno domyśleć się czym. Widocznie wiosna nadchodziła, i znów obawiano się pomoru na bydło. I właśnie, aby jako zapobiegliwy gospodarz zabezpieczyć się przed nieszczęściem na wszelkie możliwe w tamtej epoce sposoby, postanowił ów człowiek odpowiednią intencję wnieść do ołtarza w kościele swym parafialnym w Benicach. Tak więc odwiedził on naszego mistrza złotniczego, i, być może bez specjalnych targów nawet, gdyż o rzecz wielkiej wagi wszak chodziło, ugodził się na wykonanie dwóch plakiet wotywnych na ofiarę przeznaczonych, a przedstawiać mających wołu – który siłę pociągową i sprzężaj symbolizował, i krowę – karmicielkę.

Jeszcze nie przebrzmiały nam w uszach kroki odchodzącego klienta, a złotnik już zabierał się do pracy. Nie myślmy jednak, że był on aż tak pracowitym rzemieślnikiem. Prawdopodobnie w młodości, jak wielu mu współczesnych, odbył podróże czeladnicze do wielu warsztatów w odległych miejscach, może nawet za granicą, i stąd nauczył się „nowoczesnych”, skutecznych sposobów ułatwiania sobie pracy, czyli w tym wypadku posługiwania się wzornikiem. Wiedział on bowiem, że przy jego zastosowaniu znacznie skróci się czas pracy, i tym szybciej nadejdzie moment otrzymania umówionej zapłaty. Wstał więc nasz majster zza stołu warsztatowego i jął wertować plik przykurzonych kart z najróżniejszymi rycinami które stosował jako wzornik. Po chwili, pomrukując z zadowoleniem, odnalazł, czego szukał. Był to miedzioryt ze sceną Narodzenia Pańskiego, gdzie wół i osioł, klęcząc z podkurczonymi przednimi nogami przy żłobie, ogrzewali oddechem dzieciątko. Złotnik okopcił nad ogniem płat srebrnej blachy, przyłożył odbitkę miedziorytu i tępym rysikiem jął odwzorowywać sylwetkę wołu. Po chwili, gdy sylwetka wołu była już odkalkowana, odwrócił majster miedzioryt na drugą stronę, gdyż sylwetka osła, vis a vis wołu się znajdująca trudniejsza byłaby do przerobienia na krowę niż ten sam wół, i powtórzył operację kalkowania. Początkowo myślał, że będzie mu bardzo łatwo przerobić wołu na krowę. Ot, wykasować ten pędzel pod brzuchem, rogi wszak zostaną, ale co dalej ? I gdy do tego, tak istotnego elementu anatomii krowę od wołu różniącego doszło, nasz złotnik zamyślił się głęboko. Całe życie mieszkał wszak w mieście, wsi nie znał, zwierząt w naturze prawie nie widywał, i, na dodatek zbyt był zadufany w wszechmoc „techniki sztucznych ułatwień” czyli w tym wypadku we wzorniki. Siadł więc i myślał. I myślał. I pewno myślałby tak do dzisiaj, gdyby nagle genialna myśl nie przyszła mu do głowy. Uniósł się więc zza stołu, i, kierując twarz do sąsiedniej izby, gdzie widać było krzepką sylwetkę niewiasty około domowych statków się trudzącej, zawołał:
„Maryśka, chodź no tutaj”.
„Lecę duchem, panie majster”
„Maryśka, ściągaj stanik **) i stawaj na czworakach”
„O Jezu, panie majster, a dyć to wstydu nie macie, przecie to biały dzień. I to jeszcze na czworakach ?!”
„Cichaj, głupia babo, nie o to idzie. Rób, co każę, a do historii przejdziesz”

I rzeczywiście.

*) odgałęzienie bogatej kupieckiej rodziny Fuggerów osiedliło się na stałe w Polsce, i pod spolszczonym nazwiskiem Fukier przez stulecia prowadziło tu interesy. Jedynym zachowanym śladem tej działalności jest do wczoraj (?) istniejąca sławna winiarnia „U Fukiera” na warszawskiej Starówce.
**) tutaj nie chodzi o stanik czyli „biusthalter”w dzisiejszym tego słowa rozumieniu. W tamtych czasach kobiety nosiły rodzaj dopasowanej jakby kamizelki czy gorsetu, zwanego także „kształtniczkiem”, a w języku codziennym nazywanym po prostu stanikiem.