Hopsasasyni z Mokradeł

Profesor Mądralski przez całą noc miał ciężkie, mollowe sny, po których obudził się zlany potem i przedtem. Rezygnując z porannej gimnastyki podszedł do biurka, na którym poprzedniego dnia rozłożył swoje papiery i wziął do ręki zetlały, pożółkły skrawek papieru, który znalazł w XVI tomie opasłego dzieła „Żywot św. Idyoma albo siurpryzy i facecye żurorów”. Westchnął bezradnie, wpatrując się w pospiesznie, drżącą dłonią nakreśloną pięciolinię z pozornie bezładną gmatwaniną kółek, krzyżyków i innych tajemniczych znaków. Nie umiał ich rozszyfrować, ale instynktownie czuł, że ten tajemniczy przekaz zawiera rozwiązanie zagadki, którego bezskutecznie poszukiwał już od dawna.
Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy jako młody, pełen entuzjazmu historyk, zaczął zajmować się sektą Hopsasasynów, wykonawców woli groźnego Starca z Góry. Starzec, którego prawdziwego oblicza nikt nie znał, podawał się za jedynego słusznego potomka Idiomu i za cel życia postawił sobie wytępienie potomków niesłusznych. Swoich zwolenników trzymał żelazną ręką, nie zezwalając na swobodne, niekontrolowane hopsasanie i wymagając absolutnej wierności ustalonym przez siebie regułom.
Pierwsi Hopsasasyni bez szemrania podporządkowywali się Starcowi z Góry, w przekonaniu, że jego mądrość pochodzi od samego Idiomu. Ale z kolejnymi generacjami nie było już tak łatwo…

Kolebką Hopsasynów były Mokradła Przywierzbiańskie, kraina wiecznie zasnuta siwymi nokturnami, pełna dramatycznych oberków i liryczących armat, przemyślnie ukrytych w kwiatach. Lud tej krainy skłaniał się ku konserwatyzmowi, co przejawiało się zarówno w niepohamowanej konsumpcji „Mielonki turystycznej”, jak i w zajadłej obronie każdego zapisu nutowego, narażonego na zszarganie przez wraże siły moderny. W największej świątyni Akademii, stolicy krainy, spoczywał pieczołowicie chroniony testament Starca z Gór, mający gwarantować niezmienność Idiomu na wieki wieków, hołubiony i chroniony przez grupę najszacowniejszych obywateli Akademii.
Kiedy młodsi Hopsasasyni, pod wodzą Dezynwolta z Pogorelic, znienacka zaatakowali niczego niespodziewającą się starszyznę, ta ostatnia wycofała się do Okopów Świętego Idiomu, gdzie założyła Zakon Stemplariuszy. Odtąd nikt z młodzieży nie mógł wejść do Okopów bez specjalnego Stempla, przybijanego przez Radę Zakonu na zebraniu zwanym Dniem Żuru. Decyzja ta była przyczyną krótkotrwałych zamieszek, których punkt kulminacyjny stanowiło trzaśnięcie żelaznymi wrotami przez Żelazną Damę Zakonu, wkrótce jednak sytuacja unormowała się i spokój zapanował w Okopach.
Rada Zakonu dysponowała wprawdzie wielką władzą, ale za kulisami jej poczynań stało tajemnicze Bractwo, o którym to i owo szeptano po kątach, nie śmiejąc jednak ujawnić żadnych domysłów publicznie. Narażenie się Bractwu skutkowało bowiem nie tylko pojawieniem się niespieralnych plam na opinii, ale i definitywną utratą szans na otrzymanie Stempla.
Jedyną nadzieją młodych Hopsasasynów było podważenie testamentu Starca z Góry i udowodnienie, że nie był on zgodny z wolą samego Fryca. Ich nieświadomym narzędziem miał zostać profesor Mądralski, a duchowy zamach stanu miał się dokonać podczas Wielkiej Warszawskiej Gonitwy Klawiszowej.
Czas naglił, Gonitwa nadbiegała wielkimi krokami. Trzeba było podrzucić Mądralskiemu zaszyfrowaną wiadomość, mającą naprowadzić go na ślad jeszcze bardziej zaszyfrowanej wiadomości, zostawionej przez Fryca jednej z jego kapłanek, Żorżecie z Sandomierza, a potem z niepokojem oczekiwać rozwoju wypadków.

Nagle do pokoju wpadło kilku zamaskowanych Rycerzy Idiomu.
– Nie ma żadnej Racji Stanu! – wykrzyknęli, wymachując buńczucznie ekierkami. Jest Jedyna Słuszna Racja, a kto by jej nie uznawał, z nami będzie miał do czynienia. Kto nie z Mieciem, tego zmieciem, kto nie z Marusiem, tego udusiem, kto nie z Adasiem, tego skitłasiem. Dał nam przykład Maestro, jak zwyciężać mamy!
Przerażony profesor zapomniał o przerwanym połączeniu. Zacisnął kurczowo w dłoni Zaszyfrowaną Wiadomość, postanawiając za wszelką cenę uchronić ją przed Rycerzami.
– Czy panowie znają już słoniatę Pandulfa z trzeciego biegu? – zapytał tonem swobodnej, towarzyskiej pogawędki.
Rycerze Idiomu nie dali się zwieść.
– Cud-miód! – wrzasnęli z należytym zachwytem. – Artyzm! Wirtuozeria! Wirtuozeria! Artyzm! Victoria! Fantasmagoria! Feeria! Paluszki lizać!
Mądralski dyskretnym accelerandem przesunął się w stronę drzwi. Wiedział, że raz rozpoczęty zachwyt nie skończy się przed czwartym bisem. Nie mogło być lepszego momentu do dania nogi.

Ożywioną rozmowę Stolichnej z Yamaha-sanem przerwało nieśmiałe pukanie. Do pokoju wszedł giermek i skłonił się nisko.
– Żorżeta z Sandomierza przysyła strój i każe zawiadomić, że najlepsze kasztany już nie są na placu Pigalle. Przeniosły się na Place Vendôme – wymamrotał konspiracyjnie.
Zelektryzowana Stolichnaya skoczyła na równe nogi. Ta wiadomość mogła zmienić cały przebieg Gonitwy, jeśli tylko przed jej zakończeniem dostałaby się do rąk Mądralskiego.
– Trzeba znaleźć młodego Hopsasasyna, który podziemnym przejściem potrafiłby wywalcować lub wymazurczyć z Akademii – pomyślała. – Mądralski musi dostać wiadomość jeszcze dziś. Tylko muszę ją odpowiednio zaszyfrować.
Usiadła przy biurku, które przysłano jej z Peterburka i narysowała na pięciolinii zgrabne kółko, po czym wręczyła papier giermkowi, który gapił się na nią nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Musisz postawić krzyżyk, gamoniu! – zniecierpliwiła się. – O, tu.
Usta giermka rozciągnęły się w zdrowym, przaśnym uśmiechu.
– Ku…jawiak! – sapnął radośnie. – Chyba już kapuję. Mam grać?

Popłoch wkradł się w szeregi Bractwa. Trzy biegi turniejowe zdążyły się już odbyć, a Pandulf wciąż jeszcze nie był na rycerstwa czele. Posępny chodził Brat Złotoust, w nachmurzone zamyślenie popadł Brat Erudytus, wzdychał znacząco Maestro, a Siostra Laudacja popłakiwała po kątach, nie śmiejąc twarzy zawstydzonej w telewizorni pokazać. Wszelakich sposobów już próbowali: wody nabierali i z pustego w próżne ją lali, mowę trawę cichcem na torze Gonitwy zasiewali, Wymowę pojmali i na tortury wzięli, iżby wybrańcowi ich była powolna… Wszystko na próżno. Prosty lud imienia cherubinowego nie zapomniał i ze czcią, chociaż przyciszonym od strachu głosem je wymawiał, a tuż za rogatkami Akademii buszowały niesforne bandy Nieprzekonanych.
Nie było rady, Bracia musieli uciec się do środka ostatecznego, choć w nich samych grozę on wzbudzał niepomierną. Uradzili tedy udać się do potwora wielogłowego, który samym swym widokiem porażał wielkich, większych i największych, nie mówiąc już o maluczkich, a trującymi wyziewami każdego do pomieszania zmysłów doprowadzić potrafił. Stwór ten mieszkał w Jaskini Regulaminowej i zwał się Liczydło-Straszydło.
W oznaczony dzień, kiedy Akademię spowiły mroki, Bracia przygotowali barana ofiarnego i udali się do Jaskini. Dojście do niej było najeżone przeszkodami tak straszliwymi, trzęsawiskami tak zdradliwymi, bagnami tak bezdennymi i urwiskami tak przepastnymi, że mało który śmiałek w taką drogę ruszyć by się odważył, jeśli nie był, jak Bracia, zbrojny w moc egzorycyzmu, hermeneutyki i fenomenologii.
Już w promieniu kilometra od Jaskini słychać było miarowe, przejmujące metafizycznym dreszczem stukanie. To Liczydło-Straszydło mełło w drebiezgi kości naiwnych doktorów matematyki, którzy tak wierzyli w potęgę swych algorytmów, że ich ułamkiem chcieli pokonać potwora. Ponure, gęste opary cyfronowe szczelnie spowijały nieprzyjazną dolinę. Porzucone tu i ówdzie mózgownice, wyglądające na profesorskie, były wyczyszczone do zera przez krążącą w górze gromadę sępów.
Kiedy Bracia do jaskini weszli, padli na twarze, jak przystało, po czym na klęczki się podnieśli i wzajemnie poszturchiwać zaczęli, najodważniejszego do wygłoszenia suplikacyi chcąc wypchnąć. Nareszcie Brat Złotoust zebrał cały swój zapas determinacji i zagaił:
– Szlachetne i przepotężne Liczydło-Straszydło! Doszły nas słuchy, że tylko ty jedno możesz zmienić wyroki Żuru i sprowadzić Gonitwę na pożądane tory. Błagamy cieł w imieniu całej Akademii: okaż łaskawość i zdradź nam sposób, jak pomieszać szyki sprzymierzonym siłom Putina, Yamahy-sana, Mądralskiego i Nieprzekonanych. Od tego wszak zawisi szczęśliwość i dobrobyt wszystkich Akademian, którzy jak na rozżarzonym wągliku siedzoł i naszego powrotu z dobroł nowinoł oczekujoł.
Liczydło-Straszydło pokręciło powątpiewająco niezliczonymi głowami, zaniosło się piekielnym chichotem, a potem zadudniło rubasznym basem:
– No dobra, ale co ja z tego będę miało?
Zafrasowali się mędrcy z Bractwa, bo żaden z nich nie zaopatrzył się w odpowiedzi na tak haniebnie proste pytania. Spojrzeli bezradnie po sobie, słów nie znajdując, a Liczydło ryknęło ironicznie, machnęło najeżonym miejscami po przecinku ogonem i z groźnym chrzęstem wypluło ognistą kolumnę cyfr, długaśną jak stąd do wieczności. Blady strach padł na Braci i już mieli dać dyla, zapominając o Świętym Idiomie, kiedy nagle Brat Erudytus wyciągnął z kieszeni ozdobne puzderko ze sprężoną elokwencją, zaczerpnął spory jej haust i przemówił w te słowa:
– O, niezwykłe i pełne nadludzkiej komplikacji Ono! Jeżeli okażesz nam pomoc, możemy sprawić, że Władczyni Dywanu i jej wierne Frędzelki przez tydzień, a może i dwa pogrążą się w próbach przeniknięcia twych i tak nieprzeniknionych kombinacji.
Na niezliczonych twarzach Straszydła odmalowała się rozterka.
– Hmm… Władczyni Dywanu i jej świta, powiadacie? Przez tydzień albo i dwa w kółko o mnie? – zazgrzytało z namysłem. – Taaa…to jest jakiś argument. Ale nic na wiarę. Ja muszę wiedzieć dokładnie, na co mogę liczyć. Zaraz nakażę swoim głowom, żeby oddały się koncentracji, kooperacji konsultacji,koordynacji, komutacji, tudzież wzmożonej kalkulacji, nie zapominając o kolacji, wyciągnęły średnią i podały w procentach, czy to jest dla mnie dobry interes.
We wnętrzu potwora rozległy się szmery i trzaski, potem dało się słyszeć wytężone stękanie, a kiedy ono ucichło, u nasady ogona pojawiło się jasne, świetliste 100%.
– Wygląda nieźle – mruknęło Liczydło. – Okej, wchodzę w ten układ. Macie tu Magiczną Formułę, która posiada zdolność odwrócenia losów Gonitwy. Bierzecie jedną część dezorientacji, dwie części dezorganizacji, po łyżce dysfunkcji, dyskryminacji i dystrakcji, oczyszczacie z dyshonoru, wytrącacie dyskusję, dosypujecie uncję ogólnej dyskalkulii, mieszacie zaskoczeniem, wyrażacie w liczbach i gotowe. Tylko musicie uważać, żeby nie znalazł się taki, co Formułę zrozumie, bo wtedy straci ona swoje magiczne właściwości i cały pogrzeb na nic.
Wdzięczność niezmierzona ogarnęła członków Bractwa. Kornie ucałowali wypiętą całkę Liczydła-Straszydła i czym prędzej udali się w drogę powrotną. Spieszyli do Akademii, nie bacząc na przeszkody straszliwe, trzęsawiska zdradliwe, bagna bezdenne i urwiska przepastne, a nad ich pochodem niósł się radosny, dziękczynny śpiew Maestra:

Gdybym to ja był Cherubinem młodym,
już bym z Pandulfem nie poszedł w zawody,
ani w koncercie,
ani w etiudzie,
bo gdy mowa o cudzie…
Cud, mój Pandulfie, zdarzy się dla ciebie,
jak wszystkie znaki wskazują na niebie.