Cysorz

Otwiera cysorz oczka zaspane,
kawą osładza sobie poranek,
po czym, choć jeszcze jest nieubrany,
dalekosiężne układa plany.

Że nastawienie ma dość bojowe,
najpierw planuje kraju odnowę:
kogo by dzisiaj spuścić po brzytwie
i jakiej szyki pomieszać sitwie?

Iskrzy cysorza umysł od planów:
może wysłuchać kilku peanów?
Lub zdemaskować złą cyrylicę
i wokół tego skupić prawicę?

Och, już na pomysł kolejny wpada:
można by zdeptać płaza lub gada.
Demokratycznie, podkutym butem,
bo się stawiały karły zaplute.

Za chwilę myśl mu po głowie chodzi,
że dla odmiany mógłby nagrodzić,
marchewkę jakąś włożyć do paszczy
takiemu, co się najlepiej błaszczy…

Stop! Bo zza węgła nowa podnieta:
trzeba w podziemiu wytropić kreta
i zdemaskować tych wszystkich gości,
co nie kochają suwerenności.

Takim najlepiej od razu czapę,
bo wprost potworne są ich przewiny:
nie chcą, by zrobić w Polsce Budapeszt,
albo najlepiej od razu Chiny.

Lecz nie, nieważne. Już jęty szałem
cysorz chce stawiać przed Trybunałem,
a w przerwie jeszcze mieć coś dla ducha,
czyli poezji kwiatu wysłuchać.

Poezja ważna jest, bo pozwoli
w pobliże tronu ściągnąć kiboli,
którzy – szczególnie kiedy im zimno –
lubią się rozgrzać tak, by w coś rymnąć…

Nie, moment, są wszak ważniejsze sprawy,
jak rozstrzygnięcie, kto Polak prawy,
a kto nieprawym naród ćmi słowem,
rozpowszechniając kłamstwo brzozowe.

Gdy z praw fizyki widać niezbicie,
że ruski agent siedział w kokpicie,
to trzeba świni, durnia i chama
żeby wciąż jeszcze nie wierzyć w zamach.

Więc cysorzowi nie zadrżą spodnie –
przyjmie kiboli, przyjmie pochodnie,
zrobi, do czego tak Wielki parł Szu
i się nareszcie odegra – z marszu!

Nie cysorzowa, nie jajecznica,
ten model wcale go nie zachwyca –
on, dobrem ludu dziko przejęty,
pieniąc się gromy ciska w odmęty,

zarzutów kamień rzuca na szaniec,
milczenia zdziera podły kaganiec,
choćby zdradzony został o świcie…
Taa… to zaiste jest klawe życie.

A co najlepsze, ludzkie panisko
nie twierdzi, że dlań tylko to wszystko,
lecz woła: przecież chętnie podzielę
się z całym ludem swoim modelem.

Niech mózgi mową-trawą zamglone
wartko się kręcą za mym ogonem,
niech media tańczą chocholi taniec,
relacjonując moje śniadanie.

Każdy – czy geniusz, czy też lebiega –
niech za wielkiego ma mnie stratega,
niech wszyscy biegną po moich dróżkach,
bo strasznie klawa jest ta psychuszka…

Cóż, pacjent miewa myśli uparte,
że to on właśnie jest Bonapartem,
lecz mam pytanie (nie całkiem świeże):
czemu ktoś jeszcze serio to bierze?