Kierowniczka w Poznaniu

Kierowniczka, gdy z pościeli podniosła się rano,
pojechała do Poznania pierwszą lepszą baną,
że to niby w tym Poznaniu ciekawa muzyka,
a naprawdę tak, to chciała się nabąbać gzika,
bo gzik, pyry, czy redyski to dla Kierowniczki
większa frajda niż leberka albo nawet skrzyczki.
Bejmy miała, bo redakcja daje bez kwynkania,
kiedy kto na delegację jedzie do Poznania,
więc jak tylko wyszła z bany, na kalafie szara,
poleciała zaś do składu, by gzika wymarać,
a tam kaszok z maryjanką, ajntopf zawiesisty
fefermyncki i drzuzgowki, szampiter na kisty,
korbol, plyndze oraz pałki, do sznytki obkłady,
nawet brynda, tylko gzika lajsnąć nie da rady.
Cały fyrtel obleciała, pytała meneli,
czy przypadkiem tego gzika gdziesik nie widzieli,
oglajdrała se katanę, uślumprała laczki,
gdyby ćmiła, to by ćmików spaliła z pół paczki
z nerw okropnych, bo nerwówę miała że łe jery,
jak na szagę ją dwa groźne goniły kejtery,
z jednej strony szkieł podchodził, z drugiej chytry bamber,
a z balkonu jeszcze pazur wystawiał kociamber.
Rychtyk była już zmęczona, chciała siąść na ryczce,
a tu widzi kolonialkę gdzieś w bocznej uliczce,
no to sunie do niej migiem, skocznie niczym tancerz,
i szpycuje, a w witrynie leżą szneki z glancem.
Ganc o gziku zapomniała, mrygnęła powieką
i z rozkoszą, triumfalnie zapchała się szneką.