Popular Tags:

Pozory ładu

niedz., 28 listopada 2010, 13:46

– Życie jest snem idioty – powiedział Bobik grobowym głosem i ponuro podwinął ogon pod siebie.
– Bobik, przecież wiem, że sam tego nie wymyśliłeś – zauważyła karcąco Labradorka, zupełnie nie zwracając uwagi na podły humor szczeniaka.
– A czy ja muszę wszystko sam wymyślać? – rozżalił się Bobik. – Czasem ma się ochotę przyjść na gotowe. Zresztą, jak już komuś nawymyślam, to zaraz się czepiają, że to niegrzecznie.
– No, bo istotnie bywasz niegrzeczny – puściła dydaktyczny smrodek Labradorka. – Na przykład w stosunku do Pręgowanej. Sama byłam świadkiem, jak ją pogoniłeś pod kredens, wściekle warcząc. Chyba przyznasz, że trudno to wziąć za objaw szczególnej grzeczności.
– To była konieczność życiowa – odburknął Bobik niechętnie. – Pręgowana dobierała się do mojej miski. Chyba nie wymagasz ode mnie, żebym umarł z głodu w imię savoir vivre’u. Albo czegokolwiek innego.
– E, tam, zaraz umrzeć z głodu. Miska była na tyle pełna, że dla was obojga by starczyło. A ty wcale nie byłeś głodny, bo udało ci się wcześniej wydębić od sąsiadki całkiem spory kawał salcesonu. Tak że spokojnie mogłeś dać się tej małej też pożywić.
Bobiczy ogon sygnalizował coraz wyraźniej wewnętrzne zapętlenie właściciela. Labradorka opowiadała rzeczy, których Bobik wcale nie miał ochoty słuchać. Jego świat wskutek pojawienia się w domu Pręgowanej stanął na głowie i doprawdy nikt nie mógł mieć mu za złe, że próbował zaprowadzić w tym wszystkim chociaż pozory ładu. Odpowiedniego ładu, bo tego, co proponowała Labradorka, żadną miarą ładem nie można było nazwać. Spróbował jeszcze raz po dobremu, bez ujadania wyjaśnić swoje stanowisko:
– Nie wiem, dlaczego tak trudno ci zrozumieć tak prostą sprawę, mimo że już nieraz ci to tłumaczyłem. Miska jest najważniejsza, a jedynym dysponentem miski jestem ja. I nie będę tolerował żadnych prób zakwestionowania tego stanu rzeczy.
– Ale przecież byle człowiek może ci tę miskę odebrać -zaoponowała Labradorka. – Ba, nawet nieraz widziałam, że tak się działo.
Tego było już za wiele. Bobik poderwał się na równe nogi i zaczął zajadle szczekać:
– Moja miska! Moja miska! Po pierwsze nikt mi jej nie odbierze, a po drugie, nawet jeśli odbierze fizycznie, to moralnie i tak miska pozostanie moja!
– Słuchaj, czy ty przypadkiem nie zapadłeś na syndrom żoliborski? – zaniepokoiła się Labradorka.
– Nawet jeśli zapadłem, to syndrom też jest mój i nikt mi go nie odbierze! – warknął z rozjuszeniem Bobik i na wszelki wypadek pokazał zęby.
– No dobrze już, dobrze – powiedziała pojednawczo Labradorka, podsuwając Bobikowi własną, w połowie pełną miskę. – Przecież ja się w gruncie rzeczy z tobą zgadzam. Życie naprawdę nie jest niczym innym, jak snem idioty.

Ballada o Chrystusie Królu

niedz., 21 listopada 2010, 14:14

Posłuchajcie cni ludkowie, co wam dziadek powie,
własne zaś to będą słowa, nie żaden gotowiec:
w Świebodzinie, mieście cudnym, powiatowym oraz,
kiedy dobra się w historii nadarzyła pora,
stanął pomnik, mocny straśnie, bo z siatkobetonu,
ode ziemi się rozciągał aż do nieboskłonu,
z dołu kopiec mu wielgaśny spody stóp spowijał,
za to głowy by nie sięgnął żaden cienias z Ryja.
Chrystus Król to był rodzimy, polski niby orzeł,
któren większy był nad wszystko, co być tylko może
więc królował nad Ojczyzną i nad światem nawet,
przez co wkrótce sobie wszędzie słuszną zyskał sławę.

Dowiedziały się o Królu cudzoziemskie pany,
chytre Miemce i Chrancuzy, sprytne Brazyliany,
a już Putin prawosławny jak zobaczył fotkę,
to chciał ruszać na Świebodzin z nuklearnym młotkiem.
Zazdrość wzięła ich okrutna, że nie ich to dzieło
i większego mieć nie będą, choćby ich pogięło,
jęli zaraz więc spiskować z okropnym wysiłkiem,
jak Chrystusa z ziemi naszej zaharapczyć chyłkiem.

Mami Chrancuz go, że u nich cudem by zasłynął,
dali by mu tę Sekwannę ichnią zmienić w wino,
z przepisami wcale by tam się nie musiał szarpać,
bo w Paryżu nawet nie wie nikt, co znaczy PARPA.
Tutaj Miemiec się podsuwa z wyrodnym zamiarem:
my ci wskrzesić pozwolimy ile chcesz dojczmarek,
przy okazji zaś szatana pokonać podłego,
bo te eura, jasna sprawa, to jest wymysł jego.
Putin się za głowę łapie i mówi: towariszcz,
wy olejcie, z przeproszeniem, ten Berlin i Paryż,
bowiem właśnie nam kablówką nadał anioł pański,
że na rozmnożenie czeka kawior astrachański,
to sieriozna propozycja, korzyści niemałe,
więc porzućcie ten Świebodzin, stańcie nad Bajkałem.
Brazyliańczyk szeleszczącą na to puszcza gadkę
i Chrystusa w swoją stronę popycha ukradkiem,
że to niby jeden Chrystus to tak jakby mało,
a jak dwóch jest, to już sobie mogą rżnąć w makao
i robienia cudów wcale nie będzie przymusu,
bo czyż może być cud większy niźli dwóch Jezusów?

Słuchał Chrystus tych poganów, tarł ze złości skronie,
aże mu się krew burzyła w tym siatkobetonie,
wreszcie wrzasnął, poprawiając na nogach onuce:
choćby i królowa przyszła, ziemi tej nie rzucę!
Nie namówi cudzoziemiec żaden mnie obłudny,
żebym zdradził polską sprawę i Świebodzin cudny,
tkwić tu będę póki szabla i co koń wyskoczy,
a żem wielgi, to tym lepiej, niech was kole w oczy,
niech z zawiści skręci Ruskich, Miemców oraz Chrancję,
że we świecie miejsca taką Polska ma gwarancję!
Idźcie z Bogiem lub do diabła, mnie to ganc pomada,
bo mi z waszych propozycji żadna się nie nada,
jakbym ja mógł spojrzeć w oczy Wandzie, co nie chciała,
gdybym z wami się tu zadał? Guzik, nie i wała!

Poszli Miemcy z Chrancuzami ciężko zawstydzeni,
Putin młotek nuklearny schował do kieszeni,
Brazyliańczyk tylko wyjście znalazł honorowe –
spłynął nucąc obojętnie swoją bosą nowę.
I tak skończył się ten skandal oraz cały zamęt,
Chrystus Król zaś w Świebodzinie został się na ament,
z czego morał dla narodu radosny wynika,
że moc żadna mu niegroźna, gdy mocny w pomnikach.

Paczka

wt., 16 listopada 2010, 15:12

Bobik z trudem wtaszczył przez drzwi sporej wielkości paczkę, dowlókł ją na środek pokoju i zaczął zębami rozrywać sznurek. Labradorka najpierw cierpliwie czekała na to, co wyłoni się spod kolorowego papieru, ale kiedy szarpanie sznurka przedłużało się, zdecydowała, że mniej wyczerpujące nerwowo będzie zadanie pytania wprost.
– Co masz w tej paczce? – zagadnęła głosem pozornie obojętnym, ale jednak zdradzającym dyskretne napięcie.
– Estetykę sobie kupiłem – odszczeknął Bobik, z wyraźnym ukontentowaniem machając ogonem. – W ebayu. Niedroga była, to co miałem nie skorzystać.
– A na cóż ci to? – zdziwiła się Labradorka. – Estetyki wszędzie pełno, we wszelkich wzorach, kolorach i rozmiarach.
– Niby pełno – zgodził się Bobik – ale sama zobacz, jaka to estetyka. Zęby od niej nieraz bolą i wątpia się lasują. A jak się ma własną, to z tej wokół można nie korzystać, z korzyścią dla niekorzystającego.
– Bo ja wiem? – zastanowiła się Labradorka. – Od estetyki wcale nie tak łatwo uciec. A poza tym pomyśl, co by się stało na świecie, gdyby tak każdy chciał mieć własną estetykę.
– Przecież już tak jest! – obwieścił Bobik z przekonaniem. – Każdy ma własną i chwali ją jak, nie przymierzając, liszka swój ogonek. A skoro każdy może, to ja tym bardziej.
– No dobrze, a tak konkretnie i w szczegółach, to z czego ta twoja estetyka się składa? – zainteresowała się Labradorka, nie mogąc doczekać się otwarcia paczki.
– Iii… – zaciągnął Bobik, krygując się nieco. – Nic znowu takiego. Kilka pomników, kilka wierszyków, kilka dziełek różnej maści. No, takie tam sobie zwykłe estetyczne sprawy.
Szarpnięty mocno sznurek pękł. Bobik zdarł szybko ozdobny papier, rozdarł pudło i szerokim gestem zaprezentował zawartość pakunku. Oniemiała Labradorka zastygła wpół szczeku. Estetyka Bobika po prostu przechodziła psie pojęcie.
– A co? – napuszył się z dumy Bobik. – Szczęka ci opadła? Innym też opadnie, jak do mnie przyjdą. I nie pomogą żadne protesty, żadne błagania, żebym wymienił towar. Wolnoć Bobiku w swoim psychiatryku. Zresztą z góry zakładam, że jeżeli komuś się nie spodoba, to przez zazdrość.
Po czym dodał z miną wytrawnego doradcy finansowego:
– Radzę ci, ty też sobie kup własną, póki tanio. Rozum już zdrożał, to i estetyka wkrótce może.

Bajka o Jazgocie

wt., 9 listopada 2010, 19:22

W nie tak dawnych i nie tak dobrych czasach żył w Psolandii pewien jamnik małowłosy. Postury był ci on znikomej, zajadłości za to niebywałej. Nie przeszedł człowiek, nie przejechał pojazd, nie przemknął się kot, żeby nie wywołało to natychmiastowego jamniczego jazgotu. A takiego, że choćby i kto chciał, uwagi nie mógł nie zwrócić; choćby i samym stoikiem starożytnym był, obojętnie nie mógł minąć. Nic tedy dziwnego, że Jazgotem był ów jamnik nazywany.
Bano się wielce Jazgota, kłaniano mu się uniżenie i o łaski jego zabiegano, choć podania przez niego łapy starano się unikać, a jego organ głosowy omijać z daleka. Szeptano też po chatach, że czarownikiem wielkim jest ten jamnik, bo gdy tylko kichnie lub się skrzywi, choćby jeszcze nawet ujadać nie zaczął, cała Psolandia się trzęsie.
Przychodziły pod obejście Jazgota grupy rozliczne i delegacje zagraniczne, mężowie w sile wieku i matki z dziećmi na rękach, błagając w pokorze: zmiłuj się waćpan, jazgocz ciszej nieco! Ale nieulękły jamnik mężnie odpierał te ataki na jego suwerenność i robił swoje.
Jednego dnia listopadowego siedział Jazgot w krzakach, czekając na okazję do użycia swego czarodziejskiego organu, a tu znienacka, ni z tego, ni z owego, stwór dziwny się przed nim pojawił. Z półtora metra wysokości miał, no, może ciutkę więcej, na ciele skafander niewyjaśnioną substancją powleczony, z jego oczu wydzielał się nieziemski stupor, a z głowy wyrastała antenka. Pachniał przy tym zupełnie inaczej niż wszystkie znane jamnikowi stworzenia.
Jazgot w ciemę bity nie był i domyślił się migiem, że pewnikiem z Kosmitą ma do czynienia. Zaraz też w głowie błysnęła mu myśl, że gdyby z takim się rozprawił, takiego jazgotem swoim do upadku doprowadził, już by ci go cała Psolandia z punktu pokochała, na rękach zaczęła nosić i befsztyki krwiste pod nos mu podsuwać. Ruszył więc do ataku, naszczekując to grubo, to cienko, to w majorze, to w minorze, to z przodu, to z tyłu, to z boku. Kosmita zachwiał się dość wyraźnie, ale poza tym wcale nie sprawiał wrażenia przejętego. Najeżył się Jazgot, zęby wyszczerzył i wydał z siebie warkot przeciągły, głęboki, umarlaka mogący przerazić. Ale nie Kosmitę. Ten stał kołysząc się równomiernie i dalej stupor z oczu miotał, aż ciarki po ogonie chodziły. Obiegł Jazgot Kosmitę kilka razy w kółko, zastanawiając się, co to za siły za nim stoją, że nie ucieka z krzykiem, jak zrobiłby to niemal każdy Psolandczyk, a potem zaczerpnął tchu i począł ujadać od nowa, bo chęć zostania uwielbianym przez wszystkich bohaterem nadal go nie opuściła.
Nagle w jazgot Jazgota wdarł się inny jazgot, dobiegający od drogi. Obejrzał się jamnik i zoczył biegnącą drogą Babę, odzianą niedbale, w zapasce i klapkach japonkach. Baba biegła i jazgotała na najwyższych możliwych obrotach:
– Skaranie boskie z tym chłopem niechby z piekła nie wyszedł! Uchlał się, uciorał się, języka w gębie zapomniał, do chałupy własnej trafić nie umie! A żeby go ziemia święta nosić dłużej nie chciała! Gdzie cię diabli ponieśli, ziajoku zatracony?!
Dobiegła do Kosmity, złapała go za ubabrany nieznaną substancją skafander, szarpnęła, że aż antenka oderwała się z głowy i razem z beretopodobnym nadajnikiem sfrunęła na trawę, po czym, nie zwracając najmniejszej uwagi na Jazgota, razem z Kosmitą znikła za najbliższym rogiem.
Ani Baby, ani Kosmity już nigdy w tej okolicy nie widziano. A Jazgot, którego jazgot po raz pierwszy w życiu trafił w próżnię, porzucił obowiązki, a nawet swoją budę, zamieszkał w dziurze wygryzionej wewnątrz wyrzuconego na śmietnik historii materaca i zaczął unikać zarówno psów, jak i ludzi. Podobno pije, ale ze względu na jego samotniczy tryb życia nikomu nie udało się stwierdzić tego naocznie.