Na łonie blogu

pt., 13 lutego 2009, 08:23

Bardzo dziwny dzień wczoraj miałem. A może słuszniej byłoby napisać: wstrząsający? Zaczęło się właściwie już przedwczoraj wieczorem. Zaniepokojony niezwykłą liczbą świeżych tropów, z którymi nawet mój nos nie mógł sobie poradzić, postanowiłem skorzystać z profesjonalnej pomocy. No a któż może być lepszym fachowcem od tropów, niż Komisarz? Tak więc, zostawiając w przypływie łagodnego ataku poczucia odpowiedzialności karteczkę na drzwiach, pobiegłem w kierunku Komisariatu. Tymczasem Komisarza też musiało tknąć jakieś przeczucie, bo u niego na drzwiach zastałem wywieszkę, że udał się do mnie. Gdybym był dorosły zakląłbym głośno, ale mając na uwadze swój wiek ruszyłem z powrotem, mrucząc pod nosem wierszyk o żurawiu i czapli. Kiedy byłem już prawie w połowie drogi, sfrunął mi pod łapy Czerwony Kapelusz.
Ponieważ po dalekich przodkach mam w sobie wilcze geny, to i nic dziwnego, że atawistycznie reaguję na czerwone nakrycia głowy. No, po prostu nie mogę się oprzeć, żeby się nie wdać w rozmowę. Więc i tym razem uprzejmie zapytałem „dokąd tak spieszysz, Czerwony Kapeluszu?” Spodziewałem się, rzecz jasna, że zacznie mi coś opowiadać o chorej Babce, ale gdzie tam! Zamiast tego wskoczył mi na głowę i od tego momentu zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Pod jego rondem poczułem się zupełnie bezwolny. Jakaś niezwykła siła zaczęła mnie popychać to w tę, to wewtę, to jeszcze gdzie indziej i nic nie mogłem na to poradzić.
Jechałem czerwonym kabrioletem kierowanym przez trawiastego Jentyka (a może to był Jentyk cętkowany? Tak wkładał w piec, że trudno było się zorientować), upajając się krajobrazem i znienacka zyskanym poczuciem bezbrzeżnej wolności. Ale nie trwało to długo. Już wkrótce opanował mnie nieokreślony niepokój. Miałem ochotę gdzieś biec, coś robić, rozklejać ogłoszenia, szukać kota… Tylko jak, skoro siedziałem na kominie, siedząc zresztą równocześnie pod kominem i pilnując schodzących? Nie było to wcale wygodne, a w dodatku zaczęła mnie dręczyć natrętna myśl, że gdzieś tam z utęsknieniem czeka na mnie podwędzana pasztetówka i powinienem biec do niej, zamiast tracić tu czas bezczynnie…
W złą porę mi się ta bezczynność pomyślała, bo nagle huknęło, grzmotnęło i znalazłem się na monachijskim lotnisku, popędzany ze wszystkich stron i szykanowany przez osobę płci żeńskiej, odzianą w czarne skóry z domieszką lateksu i poświstującą trzymanym w ręce biczem bożym na polskich polityków. Nie chcę wracać do traumatycznych szczegółów; powiem Wam tylko, że potraktowała mnie jak psa i usiłowała zedrzeć ze mnie futro, ale niestety nie ruszyła Czerwonego Kapelusza, który dalej panoszył się na mojej głowie i nie pozwalał mi na żadny samowolny ruch. Przez chwilę coś zdawało się wabić mnie do domu, na blog, w zaciszne i przytulne miejsca pełne marzanki wonnej, ale wystarczyło kolejne trzaśnięcie z bicza i już byłem z powrotem na lotnisku, otoczony cwałującymi wojskami Lufthansy i ogłuszającymi dźwiękami muzyki Wagnera, wykonywanej przez anonimowych urzędników. Natomiast góralskie przyśpiewki wychodziły zarówno z ust funkcjonariuszy nieanonimowych, jak i podejrzanie spoufalonych z nimi petentów.
Nawet po tych wszystkich straszliwych przejściach nie wpadłem wcale w histerię. Głowę miałem pełną marzeń o balandze z jakimś sympatycznym zwierzątkiem, może świnką, może Prosiaczkiem, co pod nieobecność Starych na pewno udałoby się przeprowadzić, ale cóż, zanim zdążyłem wyciągnąć szkło, już musiałem zatroszczyć się o powodzenie akcji odwetowej pana prezydenta, który nie wyglądał na to, żeby mogł sobie poradzić bez mojej pomocy. Gdybyż tylko mógł wesprzeć mnie aspirant Podhalański… Jednakowoż nic nie wskazywało na to, żeby pozbawiony światłego przewodnictwa Komisarza aspirant dał się w najbliższym czasie odciągnąć od swego ulubionego napoju, dostarczonego w nadmiarze do jego miejsca pracy.
Sytuacja zdawała się bez wyjścia. I nagle… Czerwony Kapelusz zagotował się z wściekłości i oburzenia, podskoczył kilka razy na moich dredach, po czym jak zmieciony tornadem pofrunął w kierunku rozpaczliwego okrzyku „Ratunku! Biją!”
W jednej sekundzie byłem z powrotem na łonie blogu, czując gdzieś niedaleko rozkoszny zapach pasztetówki i zauważając z ulgą, że w międzyczasie i Komisarz zdołał dotrzeć na miejsce przeznaczenia, gdziekolwiek by ono miało być.
Ten Czerwony Kapelusz to musi być albo jakiś sadysta, albo znakomity pisarz thrillerów. Takie przeżycia mi zaserwować! Chyba nikt inny nie wpadłby na całą serię tak szatańskich pomysłów. Nie uważacie?

???

śr., 11 lutego 2009, 18:57

Nie pomagało nawoływanie, zaglądanie pod łóżko i wabienie pasztetówką. Bobika najwyraźniej nie było. Tylko na drzwiach blogu wisiała w pośpiechu nabazgrana karteczka:

POszEDŁeM NA KOmISaRIAT

Syndrom

niedz., 8 lutego 2009, 03:53

Po wczorajszym, na szczęście nieudanym, ukradzeniu mnie jestem jeszcze nieco poruszony i zdekoncentrowany. Ale wiem, że nowy wpis należy się jak nic, więc uznałem, że z dwojga złego lepszy już będzie wpis nieskoncentrowany od żadnego. Tylko że myśli mi się rozłażą od Sasa do lasa, a na dodatek są jakieś takie… dziwne. Niepoważne. Absurdalne. Chyba nie do końca przyzwoite. I geograficznie rozciągnięte od Gdyni do Londynu i od Toronto do Teksasu. No, powiedzcie, skąd się coś takiego bierze? Sam siebie bym o to nie podejrzewał, ale muszę się pogodzić z rzeczywistością. Dziś nie całkiem jestem sobą.
To chyba syndrom posttraumatyczny albo coś w tym rodzaju. Tak że w razie czego wszelkie zastrzeżenia proszę zgłaszać do opiekującego się mną psychologa. On tam już potrafi wyjaśnić, dlaczego jestem nieswój. Ma do tego całą długą listę wstrząsająco brzmiących określeń.
A zresztą, dlaczego właściwie muszę się usprawiedliwiać? Czy każdy z Was zawsze i bez wyjątku jest sobą? Kto jest bez winy, niech rzuci kamieniem. A kto nie rzuci, może zrozumie, skąd dziś coś takiego:

Był raz hydraulik z Londynu,
co problem z trzymaniem miał płynu,
lecz zmieniać uszczelki
z kłopotem niewielkim
mógł sobie, więc pił dużo ginu.

Straszliwie nie lubią w Concordzie
widoku głupoty na mordzie
i jak to się szerzy.
Więc mord retuszerzy
pracują tam ponoć w akordzie.

Lokalny polityk z Gdyni
nie umiał podłożyć świni.
Utracił posadkę,
zadzierzgnął krawatkę,
zostawił list: „świni nie winić!”

Leniwy kosynier z Bydgoszczy
o przyszłość się wcale nie troszczył
i mawiał: „ten, tego
jak już co do czego,
ktoś zawsze mi kosę naostrzy!”

Raz marny lingwista z Toronto
umówił się z nią na dziewiątą.
On niedokształcony,
a ona z Werony –
nie wyszli do dziś poza „pronto!”

Podobno call-boye w Teksasie
pracują w okropnym hałasie
i gdy nie są w siodle
dość czują się podle,
bo ciężar prac brać muszą na się.

Ujrzała panienka z Przasnysza
faceta, co dziwnie coś dyszał,
i dłoń trzymał w kroku.
Szepnęła: daj spokój!,
lecz on chyba jej nie dosłyszał…

Oszczędna kobieta z Moguncji
dawała, lecz tylko po uncji.
Ktoś z jej wielbicieli
się myślą podzielił:
to lepiej już siąść na opuncji.

I tak dalej. Wszystko mi się kojarzy, jak temu rekrutowi. Co na blog zerknę, to jakaś nowa miejscowość domaga się znalezienia do niej rymu.
Czy możliwe, że to taki mój sposób radzenia sobie z tym całym cholernym syndromem? Jeżeli tak, to byłbym usprawiedliwiony. W końcu trzeba sobie jakoś radzić, jak powiedział góral, zawiązując buta dżdżownicą. Może to moje rozproszenie to w sumie pozytywny objaw?
Ale jaką ja mam gwarancję?

Pobudka w sieci

śr., 4 lutego 2009, 02:47

To nie było przyjemne przebudzenie. Łapami dało się poruszać co najwyżej w zasięgu dziesięciu centymetrów, ogon, podkulony pod brzuch, w żaden sposób nie dał się wyprostować, a i łeb, chcąc się obrócić, napotykał na jakąś przeszkodę.
Pies szarpnął się jeszcze parę razy i znieruchomiał. Leżał na własnej, dobrze znanej kanapie, od koniuszka ogona aż po czubki kłapciatych uszu oplątany siecią. Nie było co marzyć o pogoniach za królikami, płoszeniu wron, a nawet o przekąszeniu czegoś z niezbyt odległej miski. Sieć była cienka, ale mocna i z każdym gwałtownym ruchem zamotywała się coraz bardziej.
Psu udało się przekręcić łeb nieco na bok i ujrzał, że końce sieci wychodzą ze stojącego na stoliku obok kanapy komputera. Było w tym coś niezrozumiałego. Przecież pozostawali z komputerem w jak najlepszych stosunkach, spędzali razem dużo czasu i nigdy jeszcze z jego strony nie doznał żadnej zamierzonej przykrości. Owszem, zdarzały się jakieś nieporozumienia z Wordem czy Windowsami, ale komputer jako taki nie miał z tym nic wspólnego. Tak, to musiało być po prostu jakieś idiotyczne nieporozumienie.
– Ty, słuchaj – poprosił Pies. – Nie mógłbyś tego świństwa odrobinę rozluźnić? Wrzyna mi się w różne wrażliwe miejsca. A w ogóle, co się wygłupiasz? Przecież jeszcze do wczoraj byliśmy najlepszymi kumplami!
Komputer zarechotał i złośliwie łypnął ekranem.
– Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr! – wybuczał dość podłej jakości głośnikiem. – I nie próbuj mnie brać na kumpelstwo. Nie wiesz, że jestem maszyną i nie mam żadnych emocji?
– Mnie też do nie tak dawna uważano za maszynę i mówiono, że nie mam uczuć – zauważył Pies. – A teraz się z tego wycofują. Może i na twój temat zmienią zdanie?
– Co będzie, a nie jest, też się nie pisze – autorytatywnie oświadczył komputer. – A poza tym, pomyśl logicznie. Chyba nie po to cię oplątywałem, żeby teraz nagle odplątywać. Nie jestem człowiekiem, żeby robić rzeczy kompletnie pozbawione sensu ot, tak, dla jakichś zachcianek, czy pod wpływem nagłych odpałów. Ja mam cel i zmierzam do niego najkrótszą, zerojedynkową drogą. Miałem cię oplątać siecią, to cię oplątałem i wszelką dalszą dyskusję na ten temat uważam za stratę czasu.
Pies zaczynał czuć się coraz bardziej nieswojo. Komputer sprawiał wrażenie zdeterminowanego i nieskłonnego do ulegania prośbom. Trzeba było spróbować z innej strony.
– Wiesz co, jak cierpliwie, centymetr po centymetrze, będę się przesuwał w twoim kierunku, to w końcu dotrę na tyle blisko, żeby cię wyłączyć. W końcu pazur przez tę sieć mogę wystawić – spróbował delikatnego szantażu.
– A wyłącz, wyłącz – łaskawie zgodził się komputer. – Jak chcesz się osobiście przekonać, że to nic nie da, to nie widzę przeszkód. Eksperyment jest bardzo dobrą formą sprawdzenia hipotezy.
– Przecież ta sieć jest wirtualna! – oburzył się Pies. – Chyba nie chcesz mi wmówić, że jesteś ją w stanie przenieść do realu? Nawet nie muszę cię wyłączać, żeby się jej pozbyć. Wystarczy, że na przykład zasnę. Albo że po prostu zamknę oczy i przestanę o tobie myśleć.
– Próbuj, próbuj – zachichotał komputer i patrząc na jego rozweselony ekran Pies zrozumiał, że jest uwikłany znacznie bardziej, niż mogłoby wynikać z jakichkolwiek prostych, zgodnych z dotychczasowymi przekonaniami interpretacji rzeczywistości. A najgorsza ze wszystkiego była świadomość, że nawet wycie do księżyca w żaden sposób nie gwarantowało wyjścia z sytuacji. Zresztą, skąd wziąć księżyc tuż po przebudzeniu?