Koniec ogórków

pt., 5 grudnia 2008, 08:53

Nie, nie chodzi o sezon ogórkowy w prasie. Chodzi o ten moment, kiedy ktoś w domu mówi – tak en passant – zjadłbym kiszonego ogórka, a mama, patrząc na niego wściekłym i pełnym wyrzutu wzrokiem syczy a skąd ja ci ogórków kiszonych wezmę?. Mam jeszcze jeden, ostatni słoik na Święta i tych wam nie dam, choćbyście mnie piłą rżnęli. Po czym leci do piwnicy dobrze ukryć ten ostatni ocalały słoik, żeby się nie dostał w niepowołane zęby.
Dla mnie właśnie ten moment oznacza inaugurację zimy i okresu świątecznego. Nie żadne tam dżinglbelsy w supermarketach, nie okręcanie publicznych iglaków przewodami elektrycznymi, nie śnieg, który już od dawna się nie liczy z naszymi oczekiwaniami i spada wtedy, kiedy jemu się podoba, co w naszej okolicy oznacza prawie nigdy.
Każdy ma swoje osobiste odmierzacze mijającego czasu i zwiastuny pór roku. Wiosna to może być uwolnienie z piwnicznych lochów suszarki na pranie i wystawienie jej do ogrodu, żeby zaczerpnęła świeżego powietrza. Lato nadchodzi w chwili definitywnego przesunięcia swetrów na wyższe stanowisko, tam, gdzie już się nie dosięga bez drabinki. Zamykanie w dzień drzwi na taras oznacza jesień, nawet jeśli nie wiedzą jeszcze o niej liście ani ptaki. A zima to ogórki zeżarte i dręcząca świadomość, że gdzieś tam jeszcze ten jeden, jedyny słój tęskni za nami w samotności, mroku i chłodzie. I śpiewa. Tak, nie przesłyszeliście się. Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu ogórki jednak śpiewają!

W tej ciszy, tak bardzo piwnicznej,
frustracja i gorycz mnie zjada,
a ja mam zalety rozliczne
i pragnę tak, by ktoś je zbadał!

Ja przecież być umiem zakąską,
zakuską i nawet hors d’oeuvrem,
śliniankom ja oddam z nawiązką
i szczęki łakome rozewrę.

Jak trzeba zaśpiewam Azzurro,
jak trzeba do ust zrobię hyc,
a tu stoję za konfiturą
i talent marnuję po nic!

W zalewy mej w wodach płodowych
wciąż czekam i spala mnie żar,
a jam już do wyjścia gotowy,
narodzić się chciałbym jak star.

Piwnica jak flaki mnie nudzi
i kopru powyżej mam usz.
Tak bardzo ja chciałbym do ludzi!
Wyjmijcie ze słoja mnie już!

Dwa psy

śr., 3 grudnia 2008, 01:47

Nawet zwierzęta są czasem skłonne do zwierzeń, więc trochę Wam się dziś pozwierzam. Odkąd wdałem się w blogowanie, polszczyzna przestała być dla mnie językiem wyłącznie prywatnym, domowym, prawie tajnym a stała się znowu normalnym narzędziem komunikacji. Ale przez to tym bardziej zacząłem odczuwać, że na co dzień równolegle porozumiewam się z ludźmi w całkiem innym języku. I przypomniałem sobie, co powiedział Wittgenstein: granice mojego języka są granicami mojego świata. A skoro tak, to czy ja jestem w dwóch światach? Czy też dwa światy są we mnie? Czy może wcale nie ma mnie, tylko są dwa różne psy, z których jeden zasypia, kiedy budzi się ten drugi?
Ta cholerna tożsamość. Nie dało to się wymyślić czegoś łatwiejszego?

Jeden pies, pędziwiatr,
bez obciachów zgarniał świat,
biegł przez Francje i Japonie,
rzadko sobie na ogonie
siadł.

Drugi pies, smętny zwierz,
w świecie czuł się niczym wesz
po ulicach, po granicach,
jakiś nieswój się przemycał,
o żesz!

Jeden pies, sprytny czart,
wachlarz miał bankowych kart,
Szopen wierzbą mu nie groził,
a po mieście go obwoził
Smart.

Drugi pies pośród słów,
co żłobiły w głowie rów,
w snach schowaną dziwną mową
dawne dawał rzeczy słowo
znów.

komu świat, komu sny,
patrzą w lustro oba psy:
czy to schizofrenia jest?
Ja i on to jeden pies.
Yes.

Pieśni starego ogona

pon., 1 grudnia 2008, 12:00

Muszę Wam zdradzić pewien smutny i wstydliwy szczegół z mojego życiorysu. Moi miewają od czasu do czasu napady pedagogicznej paranoi i wtedy potrafią mnie nawet przez kilka tygodni nie dopuszczać do telewizora, tłumacząc przy tym, dlaczego ma mi to wyjść na dobre . Po jakimś czasie to szaleństwo im przechodzi, głównie zresztą przez zapomnienie, co to oni właściwie chcieli osiągnąć i ich stosunkowo luźne stosunki z konsekwencją, ale straty moralne i intelektualne, jakie ja ponoszę w tym okresie, są niepowetowane. Pomijając już to, że nie mam o czym szczekać z rówieśnikami, tracę zupełnie rozeznanie w świecie. Innymi słowy, niedoinformowany się robię i zacofany jak jaki pies dingo.
Kiedy po ostatnim takim gwałtownym przypływie, a następnie łagodnym odpływie dydaktycznego amoku rodziny dorwałem się znowu do przekaziora, ogarnęło mnie przerażenie. Stwierdziłem, że już nawet szczeniaki w moim wieku robią się za stare. Świat ich nie lubi, nie ceni i nie głaska. Już nie da się być za młodym, bo zawsze znajdą się jeszcze młodsi i to oni zbierają całą śmietankę. A ponieważ ja bardzo lubię być głaskany, zacząłem się zastanawiać, co mogę zrobić, żeby przynajmniej sprawiać wrażenie jeszcze młodszego, jak już nie mogę zacząć żyć do tyłu.
Nieoceniona telewizja podsunęła mi kilka wskazówek na odmłodzenie. Ale nie wszystkie sposoby skuteczne u homo erectusów nadają się równie dobrze dla psa. Weźmy takie kremy przeciwzmarszczkowe. Futro wytłuszczą i pozlepiają, a do skóry nawet nie dotrą. Dermabrazja też nie jest najlepszym pomysłem. Zanim by się tę postarzałą warstwę naskórka starło, kłaki by już zdążyły unieruchomić całą niezbędną przy zabiegu maszynerię. Lifting? Znowu to cholerne futro stoi na przeszkodzie. W ogóle spod niego nie widać, czy i co zostało podniesione.
Z tego wszystkiego zdecydowałem się na botoks. Zastrzyk i przez futro da się wykonać, co wiem już od czasu zawarcia bliższej znajomości ze szczepionką przeciw wściekliźnie. Solidne unieruchomienie jakiegoś mięśnia nawet u psa powinno się rzucać w oczy. No i kariera w Hollywood robi się wiele bardziej prawdopodobna, jak się jest zdrowo nabotoksowanym.
Postanowiłem pójść na całość i dać sobie wstrzyknąć botoks w ogon. Każdy od razu zobaczy, że nie przyjmuję biernie tego nieszczęścia, jakim jest upływ czasu, tylko aktywnie przeciwstawiam się i walczę z. Zgromadziłem fundusze, znalazłem odpowiedniego lekarza, przełamałem irracjonalną, ale w pewnym stopniu usprawiedliwioną wczesnodziecięcymi doświadczeniami niechęć do kłucia i w oznaczonym dniu stawiłem się w klinice.
Wszystko poszło znakomicie. Dokładniej rzecz biorąc, znakomicie z punktu widzenia lekarza, który zainkasował swoją dolę i mojego, bo zgodnie z oczekiwaniem poczułem się jeszcze młodszy. Niestety, do nastroju ogólnego zadowolenia nie dołączył mój ogon, który od czasu zabotoksowania stał się strasznym malkontentem i narzeka właściwie bez przerwy.

Ach, jakże nieruchomo tkwię
na Bobikowym zadzie.
To, jak potraktowano mię
na życiu mym cień kładzie.

Pomnę, gdym wesół, piękny, zdrów
we wszystkim mógł brać udział
do koni-m machał i do krów
nie mówiąc już o ludziach.

Podkulić mogłem się pod spód
i z góry na dół skinąć
emocjonalny zrobić skrót
lub uczuć żar rozwinąć.

A dziś, jak zaczadzony muł
niezdolny-m jest do drgnięcia,
nie czuję, bym cokolwiek czuł,
co mówię bez zadęcia.

Nasada moja już na fest
trucizną usztywniona.
Młodość! Czy ona jest debest
w botoksu strasznych szponach?

Być młodym to nie moja rzecz,
wiem. I tak myślę w duchu:
już mnie nie głaszczcie nawet, lecz
dopuśćcie mnie do ruchu!

Kilka sów na temat…

pt., 28 listopada 2008, 01:30

Mój projekt Integralnej Przestawki na Noc nie jest jeszcze tak zaawansowany, żebym mógł przedstawić go publicznie. Ale zainteresowało mnie, czy podejmowane już były podobne inicjatywy i jakie były ich efekty. Rozejrzałem się po necie i stwierdziłem, że do propagowania sowiego trybu życia trzeba się zabrać niemal całkowicie od podstaw. Istnieje wprawdzie Projekt Aktywnej Ochrony Sów w Polsce, ale i jego działacze przyznają, że sowy, ze względu na swój skryty i w zasadzie nocny tryb życia, są słabo poznane, a nasza wiedza w społeczeństwie na temat sów jest bardzo powierzchowna.
Znałazłem jednak dowód, że przynajmniej część gatunku postanowiła nie liczyć na społeczeństwo i wziąć sprawy we własne skrzydła. Z dużym nakładem pracy doprowadzono do zorganizowania I Kongresu Jedności Sów, z udziałem krajowych delegatów i zagranicznych gości. Honorową Przewodniczącą obrad została znana w całym świecie, pochodząca z Wysp seniorka walki o prawa nocnego ptactwa. Obrady odbyły się w idyllicznej, wiejskiej scenerii, ale ich przebieg był burzliwy. Udało mi się skopiować pilnie strzeżone przez Biuro Obrony Błędu sprawozdanie, którego najciekawszą część postanowiłem Wam udostępnić.

Pierwsza, ożywiona godzina obrad dobiegała końca.
– Czy są jeszcze wnioski w sprawach formalnych? – zapytała Przewodnicząca.
Rękę podniósł delegat Lewego Skrzydła.
– Wnoszę o dopuszczenie do obrad przedstawiciela Suwnicowych – zawiadomił, drapiąc się łapą po grzbiecie.
Z prawego drążka dobiegły odgłosy niezadowolonego pohukiwania. Przewodnicząca uciszyła je machnięciem skrzydła i obwieściła
– Nie widzę przeszkód w dopuszczeniu do obrad Sów Nicowych. Czy są jakieś dalsze wnioski? Nie widzę. Przechodzimy zatem do punktu trzeciego. Poproszę o zabranie głosu Dyla Sowidrzała.
– Jak wszyscy zapewne wiecie – zaczął Dyl Sowizdrzał – lata skowroniego ucisku i nachalnej propagandy w rodzaju „kto rano wstaje, temu pan Bóg daje” doprowadziły do przejścia niektórych sów na częściowo lub całkowicie dzienny tryb życia. Odwrócenie tego niebezpiecznego trendu i – w dalszej perspektywie – nawrócenie wszelkich rannych ptaszków na jedynie słuszne życie nocne, jest celem naszej działalności i tematem dzisiejszych obrad. Działająca pod moim kierownictwem Komisja może zaprezentować wyniki dochodzenia w sprawie porannego wstawania…
Gwałtowne gwizdy i fukania przerwały wystąpienie. Ze środka sali dał się słyszeć okrzyk
– Sowizdrzał! Przyznaj się, kto ci zapłacił za te wyniki! Coś my już o tobie wiemy!
Okrągłe oczy Przewodniczącej świadczyły o całkowitym niezrozumieniu sytuacji. Siedzący obok niej w charakterze ozdoby, obwieszony rzędem medali Jenerał nachylił się i szepnął jej do ucha
– Jego dziadkiem był Till Eulenspiegel. No, wiadomo, nie nasz…
– Aha, to teraz już wszystko niejasne – odszepnęła Przewodnicząca i dodała głośno – w związku ze związkiem udzielam głosu Jenerałowi.
Zaskoczony, ale mile połechtany Jenerał wyprostował się na drążku, wkładając w to całą moc swego autorytetu.
– W okopach będziemy żyć, a dniowi się nie damy! – zagaił i zastygł w postawie sygnalizującej głęboki namysł.
Tu i ówdzie podniosły się okrzyki oburzenia.
– W okopach?! Jak jakieś gryzonie? Stary a głupi! Nie wstyd mu z czymś takim wychodzić?
– Ciekawe, czy żyjąc jak myszy zaczniemy polować na siebie samych? – sarkastycznie zapytał prezes Sowiego Związku Łowieckiego.
– Cisza! Cisza! – Przewodnicząca zaczęła walić w stół skrzydłem. – Jeżeli Jenerał woli w okopach, to na jego własny użytek nie możemy mu tego zabronić, ale proponuję, żeby tego wniosku nawet nie protokołować. Proszę o kontynuowanie obrad!
– Najważniejsza jest sowerenność! – wykrzyknął nieco spieniony przedstawiciel Prawego Skrzydła. – O tym powinniśmy rozmawiać! Jeżeli ciągle będziemy latać na pasku wiadomo jakich mocarstw, poranne wstawanie nigdy się nie skończy! Niech żyje wolność i niepodległość! – zakończył dramatycznie.
– Mierzeje, Volvo i nieodległość. Proszę zaprotokołować. – poleciła Przewodnicząca – Wniosek Prawego Skrzydła jak zwykle wiele wnosi do naszego rozumienia rzeczywistości – dodała z wyraźnym ukontentowaniem. – Czy są kolejne wypowiedzi w sprawie porannego wstawania?
– U nas nie jest tak źle – wyrwał się delegat z Krakowa – jest pagórek o nazwie Sowiniec i nawet lasek wokół niego, znaczy te, warunki naturalne…
Przewodnicząca surowo, karcąco zmierzyła go wzrokiem.
– Nie chodzi o warunki naturalne, drogi panie. Te już mamy i nie musimy ich wypracowywać. Rzecz w dostosowaniu do nas cywilizacji. Tysiąclecia niepowstrzymanego rozwoju, zwycięstwo myśli nad materią, piramidy, Petrarka, pestycydy, penicylina i godziny otwarcia Urzędu Skarbowego. Te rzeczy!
– Te wszystkie rzeczy były przeciwko nam nie przez władzę skowronków, tylko przez knowania Lewoskrzydłowych! To oni zawsze starali się zrobić nam koło pióra! – zawołał zacietrzewiony delegat z prawej strony.
– Prawe Skrzydło jak zwykle przesadza – odezwała się półgłosem zasępiona Sówka Płomykówka
– Delegatka Płomykówka broni delegata Lewoskrzydłowego, bo sama studiowała w Sowiecji! – wrzasnął rozindyczony Puchacz. – Są dowody, że to przy jej udziale z iskry wybuchnął płomień!
– Chwileczkę, chwileczkę. Chronologia się nie zgadza! – próbował uspokoić rozjuszonego Puchacza zagraniczny gość, grecka historyczka Sowiooka. – Płomykówka jest osobą młodą i w tych przedpotopowych aferach nie mogła brać udziału.
– Nie będzie byle ateńskie ptaszydło uczyć mnie historii! – nadął się Puchacz, nastroszył pióra i jeszcze mocniej uczepił się drążka.
Siedzący w końcu sali, zatopiony do tej pory w rozłożonych przed nim papierach delegat Uhu zerwał się nagle z miejsca i cichym lotem pofrunął do stołu prezydialnego, na którym złożył jakiś karteluszek. Przewodnicząca przeczytała go i z osowiałą miną przysunęła się do mikrofonu.
– Proszę państwa – obwieściła – muszę państwu zakomunikować przykrą nowinę. Jak wynika z przeprowadzonego przez zespół niezależnych ekspertów śledztwa, kolega Puchacz w latach najgorszego ucisku sów był ajentem restauracji „Skowronek” w Dniówkach Dolnych.
Tumultu, który wybuchł nagle wśród delegatów, nie były w stanie opanować już nawet siły porządkowe. Suwnicowy nie zdzierżył, wyjął spod skrzydła suwmiarkę i zdzielił nią Puchacza aż huknęło. Zaatakowany nie pozostał dłużny i przyłożył Suwnicowemu przyniesionym w przerwie z pobliskiego baru dorodnym szczurem. Płomykówka wykorzystała zamieszanie, żeby wyrwać kilka co efektowniejszych piór z ogonów innych delegatek. Lewoskrzydłowi nacierali na Prawoskrzydłowych dziobami, a ci odpierali ataki szponami. Pierze fruwało pod sufitem i oblepiało gęstą warstwą okna, stwarzając delegatom coraz lepsze warunki widoczności.
– A niech to wszyscy diabli! – mruknęła pod dziobem Przewodnicząca, po czym, rozejrzawszy się po zajętej coraz bardziej krwiożerczym naparzaniem się sali, wzięła kawałek brystolu i coś na nim nasmarowała dużymi literami. Wyfruwając bezszelestnie z Kongresu, zawiesiła napis na drzwiach z drugiej strony.
WYSZEDŁAM PO ANGIELSKU I NIE BEDE SIE TŁÓMATSZYĆ. POZDRUFCIE SKÓMBRIE. SOWA PSZEMONDŻAŁA.