Popular Tags:

Antymruczanka

pon., 24 listopada 2008, 02:00

Podobno cały świat zasypało. Nas w każdym razie na pewno i spacery zaraz zrobiły się mniej przyjemne. To sypiące jak spadnie, to przyczaja się na ziemi i tylko czeka, żeby przechodził pies. Jak mu się uda nieszczęśnika ucapić, rzuca się na jego futro i zawisa tam lepkimi kluchami, które są zimniejsze nawet od wątróbki świeżo wyjętej z lodówki. Brrrr!
Niektórzy ludzie twierdzą, że psy lubią śnieg. Chyba nigdy nie spytali samych psów! Ani w ogóle zwierząt. Jak można lubić coś tak podstępnego, złośliwego i niepotrzebnego? Jedynym znanym mi bliżej przedstawicielem świata zwierzęcego, który wydaje się odczuwać niejaką sympatię do śniegu, jest Miś Puchatek. Aczkolwiek ja z kolei odczuwam ogromną sympatię do Misia Puchatka, w tej akurat sprawie nie mogę się z nim zgodzić. Temu białemu już dziękujemy, jeszcze zanim się zaczęło!
Jak chodzi o śnieg jestem podobny raczej do drogowców. Jestem przeciw, a nawet nie za. I nie lubię, żeby mnie zaskakiwać. Jak już musi ten śnieg padać, to proszę mnie przynajmniej o tym uprzedzić z miesiąc wcześniej, żebym mógł sobie napisać odpowiednią ilość wierszyków antyśniegowych na zapas!

Nie wiem, co ludzie w tym widzą.
Zwłaszcza ci mniejsi biegiem,
z piskiem rzucają się do drzwi,
by spotkać się z tym… no… śniegiem.

Ktoś zwykle za nimi coś krzyczy,
że czapka, że szalik, że grypa…
A co tam! Rozum do kąta,
bo białe zaczęło sypać.

Mój nos nie kapuje za Chiny,
dlaczego to takie mecyje?
jak coś do sensu nie pachnie,
to czy na pewno to żyje?

I łapom to zimne kleiste
niewiele wydaje się warte.
Cóż to jest dla łap za radocha,
że będą wkrótce wytarte?

Ogona już nawet nie pytam,
bo z góry znam jego opinię.
Mokry tak dobrze jak suchy,
choć siądź ty i płacz, nie wywinie.

Całości psa więc ta sprawa
podoba się umiarkowanie.
Co całość ma z takich opadów?
Lepsze jedzenie? Czy spanie?

Nie dosyć, że piesek z natury
zmartwienia przeróżne ma liczne,
to jeszcze mu trzeba dokładać
zjawiska atmosferyczne?

Warknięcie w sprawie

sob., 22 listopada 2008, 12:40

Ten wpis nie był zaplanowany, ale wzgląd na wygodę Gości, skarżących się na niedogodności blogowania przy zbyt dużej ilości komentarzy, skłonił mnie do przeniesienia dyskusji w nowe, mam nadzieję, że przynajmniej na początku wygodniejsze, miejsce.
Widzę, że od polityki jednak uciec się nie da. No to kilka słów do posłanki K. i standardów dziennikarskich. Nie wiem, czy na panią poseł zrobiono regularną nagonkę, bo nie czytałem zbyt wielu komentarzy i próbowałem wyrobić sobie zdanie o sprawie głównie na podstawie wiadomego wywiadu i własnego zdrowego rozsądku. I nie sądzę, żebym to, co widziałem na własne oczy, powinien oceniać jako mniej skandaliczne tylko dlatego, że rozpętało nieprzyjemną dla zainteresowanej wrzawę medialną.
Wyraziłem już kiedyś ubolewanie, że niski poziom warsztatowy i etyczny dziennikarzy potrafi czasem całkowicie przesłonić meritum opisywanej czy omawianej przez nich sprawy. Obawiam się, że i w przypadku posłanki K. może się stać coś podobnego – gorączkowa szamotanina dziennikarzy, żeby złapać jeszcze lepsze ujęcie, jeszcze bardziej pogrążyć przepytywaną, może wywołać wrażenie, że pani poseł była tu tylko nieszczęsną ofiarą mediów. Ale przecież, gdyby nawet dziennikarzy zupełnie wyciąć z kadru, a zostawić samą panią K., to widać wyraźnie, że najskuteczniej ona załatwiła samą siebie. Trudno – wiedziała, w co się pakuje idąc w politykę i prąc do kolejnych stanowisk. Zwiększona odpowiedzialność, wymagania ze strony wyborców, wystawienie życia na widok publiczny: to jest normalna cena, na którą decyduje się każdy polityk i nie może mieć pretensji, kiedy w końcu przyjdzie do płacenia.
Sam fakt przychodzenia do roboty na cyku jest naganny. Jeżeli miejscem pracy jest Sejm, to naganność, na mój psi rozum, wzrasta, nie maleje, a tłumaczenia, że chleje wielu posłów, nie tylko pani K., doprowadzają mnie do szewskiej pasji. To co, uznać chlanie w Sejmie z normalkę? Czy raczej po którymś tam ujawnionym przypadku powiedzieć głośno „dosyć! To jest skandal, a przyłapany poseł (bez względu na płeć) powinien ponieść takie odstraszające konsekwencje, żeby i inni zaczęli wreszcie traktować swoją funkcję i nas poważnie.”
Nie jestem konserwatystą ani strażnikiem moralności, więc średnio interesuje mnie, co posłanki i posłowie robią w czasie wolnym. Jeżeli sporadycznie zdarza im się zapalić trawkę i kochać cały świat, lub urżnąć i tańczyć na golasa na stole w murach swojego lub zaprzyjaźnionego domostwa, to własny pies ich drapał tudzież wolnoć Tomku. Ale jak takie występy zdarzają im się publicznie czy notorycznie, to zaczynam tym być jak najbardziej zainteresowany. Bo notoryczne popijanie może prowadzić do choroby alkoholowej, która zmienia całą osobowość człowieka i powoduje stopniową jego degradację. Bo notoryczne bycie na haju nie gwarantuje mnie, wyborcy, wysokiej jakości podejmowanych przez posłów decyzji. A traktowanie tych przypadłości jako pozostających bez wpływu na wykonywaną pracę, na zasadzie „a wolno mi i nawet kryć się z tym nie muszę!” świadczy albo o nieprawdopodobnym lekceważeniu nas, wyborców, albo o kompletnym zaniku najzwyklejszego instynktu samozachowawczego. Słabe to są kwalifikacje do sprawowania wysokich urzędów.
Pani posłanka K. parła na czele konserwatywnej rewolucji moralnej i od wymachiwania jej sztandarem wręcz prawicę miała obrzękłą. Podczas słynnego wywiadu nie wyglądała na nieszczęsną i zgnębioną, nawet na zakłopotaną. Jej twarz wyrażała bezmiar pogardy dla maluczkich, którzy ośmielili się jej podskoczyć i przypomnieć o tym, że poselski immunitet chroni przed odpowiedzialnością prawną, ale już nie przed potępieniem ze strony opinii publicznej. In vino veritas? Miałem nieodparte wrażenie, że posłanka nareszcie szczerze pokazała, co naprawdę sądzi o nas wszystkich.
Jakość polskiej polityki jest poniżej kreski, bo jakość samych polityków tamże jest ulokowana. Nie będzie służyć poprawie tej jakości zamiatanie skandalicznych wyskoków pod dywan w imię walki o jakość dziennikarstwa. Jako pies prywatny mogę najserdeczniej, najprzyjaźniej porozmawiać z każdym alkoholikiem i powiedzieć mu, jak może dać sobie pomóc. Jako pies blogujący mogę – i będę – się wybrzydzać na upadek dobrych obyczajów w dziennikarstwie. A jako pies-obywatel mam prawo i zamiar obszczekiwać tych moich, pożal się Boże, reprezentantów, którzy nie potrafią stwarzać nawet pozorów, że potrafią wymagać czegoś również od siebie, nie tylko od społeczeństwa i opozycji. Niniejszym warczę bardzo groźnie na wszystkich posłów i polityków, którzy sposobem wykonywania swojego zawodu przynoszą wstyd cieszącym się tak dobrą opinią polskim hydraulikom! Wrrrr!!!

Między wierszami

pt., 21 listopada 2008, 01:14

Monika wrzuciła wczoraj link do felietonu, w którym wyczytałem wieść hiobową. Jego autor, Andy Borowitz, obawia się, że Barack Obama może nie być rozumiany przez naród, który w epoce buszyzmu odzwyczaił się od standardowej angielszczyzny (nie mówiąc już o eleganckiej) i mówienia całymi, skonstruowanymi zgodnie z regułami gramatyki zdaniami.
Mam nadzieję, że tendencja nie przyjmie się w polskiej rzeczywistości. Tak samo jak Borowitz uważam ją za niebezpieczną i szkodliwą, nie tylko ze względu na zagrożenie utratą więzi polityków z elektoratem. Stawianie na grammatical correctness, mówienie wyraźne, skończonymi, sensownymi zdaniami, konstruowanie jasnych i wewnętrznie niesprzecznych ciągów logicznych, to wszystko jest mniej lub więcej oczywistym posądzeniem słuchaczy o indolencję, wyrażającą się w nieumiejętności czytania między wierszami. Można to wręcz uznać za zamach na narodową tożsamość. Polak przez wieki klęsk i kopniaków losu, od zaborów, poprzez wojny, aż do strasznej nocy komunizmu uczył się czytać między wierszami, wyławiać niuanse, interpretować niewypowiedziane i widzieć to, czego nie ma, czyli odwracać językowego kota ogonem. Nie trzeba nam jeżeli a to b i jeżeli b to c, wystarczy dźgnięcie ostrogą odpowiednio dobranego hasła, byśmy pędzili na złamanie karku przy wtórze husarskich skrzydeł. Wystarczy nosić słowo-klucz do naszych serc, by móc nie przejmować się obcymi słowiańskiej, szerokiej duszy rygorami składni czy subtelnościami fonetyki.
Nie dotyczy to wyłącznie polityki. Radio, telewizja, prasa, urzędy… No, co Wam będę mówić. Wszędzie nas doceniają. Wszędzie wiedzą, że poradzimy sobie z najbardziej nawet opornym komunikatem, wyłowimy najzmyślniej zakamuflowane przesłanie. Polak potrafi, znacznie lepiej niż Amerykanin czy Niemiec. Dlatego my jeszcze długo nie będziemy musieli przy wyborach stosować kryteriów sprawności czy poprawności wysławiania się.
Ja oczywiście za żadne skarby nie chciałbym Was urazić, więc napisałem taki wierszyk, żebyście mogli spędzić przyjemne przed- lub popołudnie, próbując doszukać się w nim sensu. Jak ktoś znajdzie, proszę o odniesienie zguby pod wiadomy adres.

W cywilizacji białego człowieka
pleni się tęskny o zachodzie zarzut
codziennie prawie coś trzeba odszczekać,
lub mężnie spieprzać jak dziad do obrazu.

Więc niech ząb za ząb się gwałtem odciska,
bo to wybili, panie, za komuny
a teraz rządzą kryską na Matyska
te bezbożniki, pederasty, ćpuny.

Z dymem pożarów ten pan już nie będzie
za wolność naszą w gardła wasze bredził,
szablą ksiądz Robak pójdzie po kolędzie
i grosz do Grossa wypomną sąsiedzi.

Zwycięski powrót zadżumionych taty
zatrzymał rozwój rozmarynu w locie,
ale nadejdzie kiedyś dzień wypłaty,
gdy patryjotys zapewni sto pociech.

Dziś Polak mały – z soli, z roli, z wódki –
wciąż gładko łyka te schabowe z kryla,
lecz mądrej głowie dość słów na wyprzódki,
bo tu i ówdzie już dno się wychyla.

Rządy pazura

śr., 19 listopada 2008, 01:09

Kot Mordechaj zadał wczoraj brzemienne w skutki pytanie, dlaczego całej władzy nie można by oddać w ręce (?) kotów. Od początku nie miałem wątpliwości, że jest to pomysł godny zastanowienia, ale zaznaczyłem, że konsekwencje takiego rozwiązania jeszcze rozważę. A kiedy zacząłem rozważać doszedłem do wniosku, że zalety kociokracji byłyby liczne i niepodważalne. Dla porządku i potomności sformułowałem swoją odpowiedź Mordechajowi na piśmie, ale zanim ją wyślę publikuję ją tutaj, żebyście mogli zgłosić propozycje ewentualnych poprawek. Sprawa jest zbyt poważna, żebym zdał się wyłącznie na swój własny rozum. To chodzi w końcu o naszą przyszłość!
A gdyby doszło rzeczywiście do jakiejś kampanii, to slogan wyborczy mam już gotowy. Ziemia – chłopom! Władza – kotom!

Szanowny Kocie Mordechaju!
Gdyby rządziły Polską koty,
walutą byłby w naszym kraju
bażanta funt, nie polski złoty.

Ryby by były bardzo tanie,
dzieci by były bardzo miłe,
moher by służył za posłanie,
a nie za polityczną siłę.

Ciepło by było w każdym domu
i raczej sucho, poza miską,
w której by rosół był, nie komuch.
Komu szkodziłoby to wszystko?

Pod miękką łapą kociokracji
twardych by zasad powstał zbiorek,
wiedziałby każdy w naszej nacji,
czego pod żadnym – ach! – pozorem

robić nie wolno, wstyd i głupio,
a co wkazane i chwalone,
co mówić kotom, kiedy tupią
i czemu brzydko jest tłuc żonę.

Żadnym nie byłaby problemem
kwestia do waleriany dopłat
i nikt by nie był bity w ciemię
za to, że wyjął kurę z kotła.

Natychmiast w rządzie, w parlamencie
myszy przestałyby tańcować
w jednym by zjawił się momencie
świeżutki polityczny towar,

bo kot się nieświeżego nie tknie
i nie namówisz go sloganem.
Prędzej w imadło ogon wetknie,
niż zje kotlety odgrzewane.

Szczęśliwie żyłaby Warszawa,
Suwałki, Chodzież oraz Nakło,
dla melomanów, jasna sprawa,
kociej muzyki by nie zbrakło.

Do tego grzbiet wygięty w pałąk
i futra kaszmirowy dotyk…
no, komu by to przeszkadzało,
gdyby rządziły Polską koty?