Popular Tags:

Salony władzy

pon., 12 stycznia 2009, 14:54

Najsławniejszy szczeniak świata in spe jeszcze w ogóle nie wie, że nim zostanie. Prawdopodobnie już się urodził, ale jest jeszcze na etapie tarmoszenia się z rodzeństwem, popijania mleka i szarpania całkiem przeciętnego, niczym się nie wyróżniającego pantofla, który już wkrótce może awansować do roli eksponatu muzealnego. Przyszły szczeniak Obamów nie ma pojęcia, że jego karma znacznie różni się od tej, która przypadła w udziale jego siostrom i braciom, chociaż na razie wszyscy jeszcze jedzą z jednej miski. Ale los już pewnie zadecydował, przypieczętował, zapisał w gwiazdach i nie ma zmiłuj się – nieświadomy niczego maluch chcąc nie chcąc będzie zmuszony do przyjęcia roli Pierwszego Psa.
Jeżeli ktoś myśli, że takie stanowisko to wyłącznie zaszczyty i przyjemności, jest w grubym błędzie. Bycie Pierwszym Psem wiąże się z masą obowiązków, uciążliwości i trudnych decyzji, które trzeba podejmować co rusz łapą lub ogonem. Przede wszystkim jest się cały czas na cenzurowanym. Wszyscy, którzy przelotnie choćby zahaczyli o miniony ustrój w bloku wschodnim wiedzą, że cenzura do jasnych stron życia bynajmniej nie należy. Usiądź nie tak, tylko śmak, przeleć na skróty nie tędy, tylko owędy, ogonem pomachaj nie w prawo, tylko w lewo, albo na odwrót. Każdy krok jest obserwowany, każde wyjście wyłącznie w towarzystwie ochroniarza, co szczególnie po dojściu do wieku rozrodczego może stać się nie do wytrzymania. A i wcześniej ma prawo szybko się znudzić.
Poza tym już od pierwszych chwil w Białym Domu czekają Pierwszego Psa niełatwe rozstrzygnięcia polityczne. Wiadomo, że Prezydent musi czasem podejmować gości, których nieszczególnie lubi, ale trudno mu się od ich wizyt wykręcić. Dla szczeniaka jest to za każdym razem duży problem. Podać łapę jakiemuś obrzydliwemu dyktatorowi, czy nie podać? Podnieść nóżkę tuż przy spodniach dziennikarskiej hieny, czy nie podnieść? A co zrobić, jeżeli goszczona głowa jakiegoś zaprzyjaźnionego państwa bez najmniejszych wątpliwości pachnie kotem? Pogonić, nie pogonić? A jeżeli już pogonić, to na ile i jak to potem tak sprzedać w mediach, żeby wyglądało na przynajmniej częściowe niepogonienie?
A weźmy na przykład szczekanie. Normalny, nieprezydencki szczeniak może sobie szczekać jak chce, ile chce i kiedy chce. Prezydenckiemu oczywiście nie wypada – musi szczekać z rozeznaniem, w interesie, we właściwym momencie i zawsze liczyć się z tym, że każde jego szczeknięcie będzie na tysiąc sposobów interpretowane, wałkowane oraz przekręcane tak, jak komu będzie wygodniej. Czy w takich warunkach może się chcieć w ogóle szczekać?
Wcale nie zazdroszczę temu małemu. Nie widzę, żeby jego pozycja dawała mu jakiekolwiek korzyści w porównaniu na przykład z moją. Wręcz przeciwnie, wielu wspaniałych doświadczeń wynikających z normalności nigdy nie zazna. A zaszczepić i tak się będzie musiał.

Szarpie zabawkę w Nowym Świecie
jakiś puszysty malec
i nie wie, że na jego grzbiecie
już spoczął losu palec.

Z rozpędem drogowego walca
los zetknie go z Obamą
i odtąd w życiu tego malca
nie będzie nic tak samo.

Choć z drugiej strony… jakikolwiek
by zastosować schemat,
na życie od salonu wolne
gwarancji i tak nie ma.

Obama zatem, nie Obama,
znaczenie jakież ma to?
Jak gładka sierść ci nie jest dana,
to będziesz mieć kudłatą!

Czekając na sos

czw., 8 stycznia 2009, 01:50

Pomidorowy, grzybowy, koperkowy, chrzanowy, kawowy, hollandaise… Nie, Bobik stanowczo nie był w żadnym z tych sosów. Ani w jakimkolwiek innym. Obwąchał bez większego zainteresowania klockowatą zawartość miski, pokręcił się za swym ospałym, zwieszonym ogonem… Bez sensu. Wszystko bez sensu. Życie stanowczo nie zamierzało prezentować mu dziś żadnych falbaniastych różowości. Raczej mnisi kaptur w nieprzytulnej celi.
Nawet dzwonek telefonu zabrzmiał jakoś wyjątkowo apatycznie i Bobikowi w pierwszym momencie w ogóle nie chciało się odbierać. Ale bądź co bądź był to jakiś sygnał z zewnętrznego świata, szczegół, który mógł zmienić kierunek dnia i dodać mu odrobiny pieprzu. Na jakikolwiek napęd od wewnątrz nie było co liczyć, więc zdesperowany Bobik poczłapał do pokoju i sięgnął po słuchawkę.
– Halo – rozległ się uwodzicielski, lekko zachrypnięty głos. – To ja, Inspiracja. Wiem, że czekasz, ale zrozum, śnieg po pachy, mróz ścinający, kłopoty z komunikacją, okres grypowy, nie mam odpowiedniej fryzury i szampana nie dowieźli. Wybacz, nie będę mogła dziś przyjść. Jutro chyba też nie. Tak mi przykro.
„Łże!” – pomyślał Bobik. „Po prostu już jej na mnie nie zależy.” Ale, jako sevrski wzorzec dobrego wychowania, na głos odparł:
– Oczywiście, rozumiem. Bardzo mi cię brakuje, ale wiem, trudności obiektywne. Nie mam ci za złe. Może w przyszłym tygodniu?
– Och, zobaczymy, zobaczymy. – zaszczebiotała jakby nieco mniej zachrypnięta Inspiracja – Strasznie mam dużo pracy, a poza tym trzeba jeszcze odebrać skrzydła z pralni, naostrzyć pazurki, kupić jakichś uniesień na niedzielę, sylaby policzyć, pejzaże oporządzić. Nie mówiąc już o tym, że muszę pójść na ślub chorej siostry…
– No tak – westchnął Bobik – wszyscy mamy tyle na głowie! Kapelusze, czapki, berety, kaszkiety, chustki, toczki, włosy. Tylko niektórych stać na luksus łysiny. Ale będziesz o mnie myśleć?
– O, tak! – wykrzyknęła zbyt pospiesznie i zbyt entuzjastycznie Inspiracja. – Jak tylko znajdę odpowiedni moment, zaraz do ciebie wpadnę!
„Już nigdy jej nie zobaczę” – pomyślał ponuro Bobik odkładając słuchawkę. „Znudziłem się jej, albo znalazła sobie innego. A bez niej życie będzie takie puste. Żeby tak chociaż jakiś sos do tej suchej karmy…”

Skrzydło motyla

niedz., 4 stycznia 2009, 01:11

Stary wiatrak zasypiał. Słońce właziło mu w szpary i szczeliny, napełniając je przyjemnym, łagodnie trzeszczącym rozleniwieniem. Czasem jaszczurka połaskotała którąś z desek, wybiegając z miejsca zajętego nagle przez przesuwający się cień, czasem jakieś ptaszysko oznajmiło swoją obecność na gałęzi nieodległego drzewa, ale poza tym pora sjesty była, jak zwykle, leniwa i niewróżąca niespodzianek.
Kiedy na horyzoncie pojawili się dwaj jeźdźcy, wiatrak zaczynał właśnie cicho pochrapywać, z lekko uchylonych drzwi wydobywało się ledwo słyszalne skrzypienie, a siedzący na parapecie motyl poruszał czułkami w takt wydawanych przez suche drewno dźwięków.
Zbliżające się klaskanie dwóch par końskich i dwóch par oślich kopyt w nachalny sposób wdarło się w tę ziemską harmonię. Wiatrak ocknął się z drzemki, przeciągnął, aż mu chrupnęło w więźbie dachowej i przyjrzał się nadjeżdżającym. Pocieszne to były figury. Samo ich zestawienie miało w sobie coś z Flipa i Flapa. Jeden długi i chudy, drugi krótki i pękaty, burleskowe postaci, bez najmniejszych przejawów subtelności wizualnej. W dodatku zakłócające swoją obecnością idylliczny obrazek, jaki okolica zaplanowała na dzisiejsze popołudnie.
Wiatrak przyjrzał się im bacznie otwartym oknem i wzruszył bezradnie skrzydłami. Nie znajdywał żadnego powodu, dla którego ci dwaj mieliby pojawić się na tym, było nie było, odludziu i to w świętej porze sjesty.
Jeźdźcy zatrzymali się. Już z daleka, po ich gwałtownej gestykulacji można było poznać, że kłócą się o coś zawzięcie. Niski walił się od czasu do czasu otwartą dłonią w czoło, wznosił ręce ku niebu i wykrzykiwał coś, co z tej odległości trudno było zrozumieć. Wysoki chudzielec miał w postawie i ruchach wiele więcej godności, jakby nawet przesadnej i wymuszonej.
Nagle wysoki schwycił luźno przytroczoną do siodła kopię, skierował ją ostrzem w stronę wiatraka i ruszył galopem w jego kierunku.
– Wariat! – szepnął bezradnie wiatrak i zmarszczył futrynę. Motyl przezornie odfrunął i przysiadł nieopodal na wybujałej dziewannie, skąd mogł bezpiecznie obserwować rozwój sytuacji. Jeździec zbliżał się i widać było, że zamierza zaatakować całkiem na poważnie.
– Jak myślisz? – zwrócił się wiatrak do motyla – Czy temu palantowi nie wpadnie w ostatnim momencie do łba, że będzie musiał ponieść koszty remontu?
– Z wariatami nigdy nic nie wiadomo – odparł drżącym głosem motyl. – Ja bym na twoim miejscu jednak choć odrobinę się tym przejął.
– Wygląda na rycerza… – zadumał się wiatrak. – Zabłądził, czy ki diabeł? Ale że równo pod sufitem nie ma, to pewne. Celuje tym długaśnym ustrojstwem prosto w moje drzwi. A one przecież otwarte. Przeleci przez nie z rozpędu, do środka wpadnie, worki z mąką poprzebija i dopiero będziemy mieli zabawę. Młynarz szału dostanie!
Widać było, że wiatrak zaczyna się denerwować. Motyl z przejęcia zastygł na czubku łodygi i nie śmiał już nawet drżeć. Na domiar złego wiatr ustał zupełnie, unieruchomiając skrzydła, jedyną broń wiatraka.
Jeździec był coraz bliżej. Nie było czasu na głęboki namysł. Wiatrak natężył się i z całej siły zatrzeszczał do motyla
– No ruszże wreszcie tym cholernym skrzydełkiem!
Motyl podskoczył jak dźgnięty szpilką. Rozkołysana dziewanna przegoniła z miejsca smugę upalnego powietrza, które przemieszczając się wywołało gwałtowny podmuch wiatru. Poruszone tym podmuchem drzwi wiatraka zatrzasnęły się z rozmachem, trafiając w nos wpadającego w nie właśnie rycerza. Ten zachwiał się, wrzasnął, wykonał kilka nieskoordynowanych ruchów, po czym zleciał z wysokiego konia i rozłożył się jak długi w pyle drogi.
– Uffff… – odetchnął wiatrak i pokiwał odblokowanym szczęśliwie ramieniem.
Niski, pękaty nadbiegł truchtem, ocierając z czoła rękawem błyszczące oleiście krople potu. Pochylił się nad leżącym i zapytał z mieszaniną współczucia i lekkiej kpiny w głosie
– No i jak, panie, żyjecie? Macie jeszcze siły na następną szarżę?
Wysoki rozejrzał się wokół półprzytomnie, usiadł, potrząsnął głową, starannie wytarł spod nosa krwawą smugę, a potem zaczął się śmiać. Niski patrzył na niego zbaraniałym wzrokiem, najwyraźniej nie znajdując żadnych słów, którymi mógłby skwitować ten niespodziewany napad chichotu. Jego towarzysz wyparskał się wreszcie i oświadczył nadspodziewanie mocno
– Szlus na dzisiaj i chyba na dobre. Znudził mi się już ten cyrk. Od tylu lat robię dobrą minę do tej kretyńskiej gry, narażając się na drwiący śmiech pokoleń… Atakuję niczemu niewinne wiatraki, mizdrzę się do tej idiotki Ducynei, noszę w świątek i piątek kilogramy żelastwa na grzbiecie, a wszystko po to, żeby nie zawieść oczekiwań otoczenia. Ale przychodzi taki moment, kiedy nawet najortodoksyjniejszy rycerz ma ochotę powiedzieć: już dosyć, już basta!
– Chwileczkę, panie! – zaniepokoił się pękaty. – To nie tak miało być. To ja miałem być głosem rozsądku, nawołującym was do opamiętania. A wyście mieli uparcie tkwić w swoich mrzonkach!
Rycerz machnął ręką z pewnym zniechęceniem.
– No widzisz? Nikt mnie nie rozumie. Każdy chciałby, żebym realizował taki scenariusz, jaki jemu akurat pasuje. Ale dzisiaj coś mi pękło. Chrzanię. Chromolę. No pasaran! Idę się urżnąć, pooglądać pornograficzne obrazki, a może i wywołać w szynku jakąś drobną awanturkę, zakończoną obrażeniem dziewicy. Trzymaj się, amigo!
Wiatrak w zadumie spozierał na oddalającą się chudą postać, zrzucającą po drodze kolejne fragmenty zbroi. Kiedy rycerz odszedł już dobrych kilkaset metrów, znieruchomiały dotąd w osłupieniu pękaty ocknął się nagle i zawołał
– Panie, zaczekajcie! Zaczekajcie!
Gdy wysoki zatrzymał się i obejrzał przez ramię, pękaty potoczył się na krótkich nóżkach w jego stronę, wołając dalej
– Panie, idę z wami! Jestem przecież waszym wiernym sługą! Nie zostawię was w żadnych opałach, nawet jak wam już tak kompletnie odbije, jak teraz.
Rycerz pogroził mu z daleka palcem i odkrzyknął
– A pospiesz się, żeby nam tego dobrego Amontillado inni nie wyżłopali.
Odbiegając z głośnym sapaniem, pękaty odwrócił się jeszcze do wiatraka i szepnął, przymrużając oko
– Dobra robota, stary! Miejmy nadzieję, że ta jego kolekcja pornosów warta jest lochów inkwizycji!
Wiatrak zazgrzypiał coś niewyraźnie w odpowiedzi i od niechcenia poruszył futryną. Zapomniane w zamieszaniu koń i osioł ociężale poczłapały za maszerującymi w stronę wsi piechurami.
Motyl odfrunął z dziewanny, usiadł na parapecie i ustawiwszy się grzbietem do słońca zaczął składać i rozkładać skrzydełka. Po przeciwnej stronie globu niewielka chmura doszlusowała do innej, czarnej i nabrzmiałej. Potem druga. A potem jeszcze jedna…

Ludzka rzecz

śr., 31 grudnia 2008, 02:06

Co to znaczy być psem, to ja dobrze wiem. Ale nie bardzo się orientuję, na czym polega bycie człowiekiem. Próbowałem uzupełnić tę lukę w wykształceniu i znaleźć odpowiedź w różnych mądrych księgach, albo przynajmniej w Googlu, ale nie bardzo mi się to udało. Wyjaśnień są tysiące, a każde z nich wprowadza tylko zamieszanie i niczego na dobrą sprawę nie wyjaśnia. Według niektórych definicji człowiek jest rośliną… zaraz, poszukam… o, właśnie – myślącą trzciną. No, przepraszam, czy ja mało roślin w życiu widziałem, żeby taki kit dać sobie wcisnąć? Ugryziona roślina nie wrzeszczy, nie kopie, nie łapie za ścierkę, albo, co gorsza, za kij. A spróbujcie ugryźć człowieka tak, żeby nie wywołać któregoś z tych objawów.
Z kolei definicje zwierzęce próbują podkreślać to, czym ludzie od zwierząt się różnią, ujmując to dla niepoznaki w formułę „zwierzę takie a takie”. Śmiejące się zwierzę. Bawiące się zwierzę. Zwierzę używające symboli. Tak jakby zwierzęta tego wszystkiego nie potrafiły i to nawet o wiele lepiej. Koty umieją się uśmiechać nawet bez samych siebie! Do zabawy żaden człowiek, bez względu na wiek, nie ma tyle siły, cierpliwości i entuzjazmu, co którykolwiek z moich psubraci. A o symbolach pogadajcie z małpami albo delfinami – już one was czegoś nowego nauczą.
Ale jest taka dziedzina, którą ludzie mają na swoją całkowitą wyłączność. Jak świat światem żadna roślina, żadne zwierzę nie podjęło jeszcze najmarniejszego choćby postanowienia noworocznego.
Jeszcze nigdy nie widziałem psa, zobowiązującego się tuż po Sylwestrze rzucić palenie, małpy, planującej w nowym roku nauczyć się włoskiego, ani też delfina, który w następnym roku z całą pewnością zamierza schudnąć o 10 kilogramów. A może ktoś z Was zna osobiście dąb szypułkowy, postanawiający od 1 stycznia nie przesadzać z szypułkami?
Tak więc jedyna definicja człowieczeństwa, która mnie przekonuje, brzmi mniej więcej tak: człowiek to istota podejmująca w rocznych odstępach czasu postanowienia, których żadną miarą nie zamierza zrealizować i wpadająca z tego powodu w jednodniowy amok, objawiający się tańczeniem, obściskiwaniem, robieniem huku i wypijaniem nieprzytomnych ilości gazowanej cieczy, której nie tknąłby żaden myślący pies.
Ale ponieważ ludzie wydają się tak okropnie cieszyć tym swoim rytuałem, psy nie chcą im psuć radości i wybrzydzać. O ile więc ktoś nie podejdzie do mnie zbyt blisko z petardą, jestem skłonny dzisiaj do towarzystwa wymachiwać ogonem, biegać w podnieceniu dookoła stołu i życzyć wszystkim radośnie – WSPANIAŁEGO NOWEGO ROKU!

Ach, już od jutra będę grzeczny,
nie będę tyle szczekał,
a gdy na stole ujrzę befsztyk,
ominę go z daleka.

Ach, już od jutra tej seterce,
co mieszka tuż pod nami,
nie będę się – no, zamilcz serce! –
narzucał z zalotami.

Ach, już od jutra będzie królik
mógł mi przed nosem kroczyć,
a ja się tylko będę czulić
doń, zamiast w pogoń skoczyć.

Zapewniać mogę tak od rana,
w noc też się przysiąg imać
i nie potrzeba mi szampana,
by żadnej nie dotrzymać.

Lecz, nie chcąc psujem być paskudnym,
wygłoszę dziś orędzie:
jak ma ten nowy rok być cudny,
to i bez przysiąg będzie!