Popular Tags:

Taki charakter

pon., 8 grudnia 2008, 17:01

Życie codzienne, od czasu do czasu nieuchronnie zdarzające się każdemu psu, zmusiło mnie do zastanowienia się nad moim charakterem. Ten ostatni również większości istot na tym świecie się zdarza, co wiedzieli już starożytni. Taki Menander na przykład twierdził: każdy z nas ma swój własny charakter i ten jest naszym bogiem, sprawcą szczęścia lub nieszczęścia. Czyli jest to jakieś fatum, które nad nami wisi? No tak, nie bez przyczyny mama twierdzi, że charakter mam fatalny. Ona zresztą jest już na tyle starożytna, że może coś o tym wiedzieć. Ale czy rzeczywiście ten cały charakter do tego stopnia nami rządzi i czy faktycznie jest nam dany raz, a dobrze lub niedobrze i nic już nie da się z tym zrobić?
Żeby było jeszcze trudniej, jakość charakteru może się zmieniać z minuty na minutę, a w dodatku zależy od tego, kto ją ocenia. Osobnik mojego gatunku podbiegający do ludzkiego szczeniaka z energicznymi wymachami ogona uważany jest za miłego pieska, ale niech w chwilę później da temu szczeniakowi, który właśnie zaczął sprawdzać, czy psi ogon jest łatwo wyrywalny, zębatą nauczkę, zaraz robi się złym psem. Polizanie dla większości dorosłych, którzy już słyszeli, że psy w ten sposób objawiają swoją sympatię, jest OK, nawet jeśli zachwytu nie budzi, ale nieuświadomiona dziatwa często uznaje to za wyjątkowo ohydną manifestację uczuć. Bliższe zainteresowanie się leżącą na stole świąteczną pieczenią nader rzadko traktowane jest jako objaw psiej inteligencji i ciekawości świata, a przeważnie spotyka się z serią niemiłych uwag na temat charakteru zainteresowanego psa, chociaż ja osobiście byłbym tu skłonny raczej do pochwał. Wcale nie tak łatwo się połapać, który charakter jest w końcu dobry, a który zły.
Pies z charakterem? A po cholerę! – wydaje się myśleć spora liczba ludzkich oceniaczy. Ale zdaje Wam się, że swoich lepiej traktują? Przecież człowiek z charakterem, taki, co to w oczy wyrąbie i na smyczy prowadzić się nie da, niby od święta chwalony, na codzień też często jest traktowany jak zakała i wredota, która tylko kłopotów narobi, a pożytek z niego marny. I nie chodzi mi tu o prawdziwą wredotę, co wredzi z nieżyczliwości, zapiekłej złości i radości szkodzenia, tylko o tę niewygodną, co wodę wystałą zmąci i szyki tak już przyjemnie ułożone pomiesza.
No i tak, coraz głębiej wdając się w rozważania ogólne, koniec końców nic na temat własnego charakteru nie stwierdziłem, z wyjątkiem tego, że jest raz taki, a raz całkiem odwrotny. Tak że nie spodziewajcie się po mnie niczego całkiem dobrego, ale całkiem złego też chyba nie.

Co tracę, co zyskuję –
mgły, ciemność, zagadki.
Nie wiem co złe, co dobre,
co puszczać, co trzymać.

Obrzydliwy i szorstki,
przymilny i gładki.
Niepoważny jak wiosna,
lato, jesień, zima.

Co już wiem, to zapomnę,
co zyskam, to stracę,
liczyć się na mnie nie da
w najbliższej wieczności.

Głowa pełna rachunków,
których nie zapłacę.
przyszłość pełna od dawna
nadgryzionych kości.

Koniec ogórków

pt., 5 grudnia 2008, 08:53

Nie, nie chodzi o sezon ogórkowy w prasie. Chodzi o ten moment, kiedy ktoś w domu mówi – tak en passant – zjadłbym kiszonego ogórka, a mama, patrząc na niego wściekłym i pełnym wyrzutu wzrokiem syczy a skąd ja ci ogórków kiszonych wezmę?. Mam jeszcze jeden, ostatni słoik na Święta i tych wam nie dam, choćbyście mnie piłą rżnęli. Po czym leci do piwnicy dobrze ukryć ten ostatni ocalały słoik, żeby się nie dostał w niepowołane zęby.
Dla mnie właśnie ten moment oznacza inaugurację zimy i okresu świątecznego. Nie żadne tam dżinglbelsy w supermarketach, nie okręcanie publicznych iglaków przewodami elektrycznymi, nie śnieg, który już od dawna się nie liczy z naszymi oczekiwaniami i spada wtedy, kiedy jemu się podoba, co w naszej okolicy oznacza prawie nigdy.
Każdy ma swoje osobiste odmierzacze mijającego czasu i zwiastuny pór roku. Wiosna to może być uwolnienie z piwnicznych lochów suszarki na pranie i wystawienie jej do ogrodu, żeby zaczerpnęła świeżego powietrza. Lato nadchodzi w chwili definitywnego przesunięcia swetrów na wyższe stanowisko, tam, gdzie już się nie dosięga bez drabinki. Zamykanie w dzień drzwi na taras oznacza jesień, nawet jeśli nie wiedzą jeszcze o niej liście ani ptaki. A zima to ogórki zeżarte i dręcząca świadomość, że gdzieś tam jeszcze ten jeden, jedyny słój tęskni za nami w samotności, mroku i chłodzie. I śpiewa. Tak, nie przesłyszeliście się. Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu ogórki jednak śpiewają!

W tej ciszy, tak bardzo piwnicznej,
frustracja i gorycz mnie zjada,
a ja mam zalety rozliczne
i pragnę tak, by ktoś je zbadał!

Ja przecież być umiem zakąską,
zakuską i nawet hors d’oeuvrem,
śliniankom ja oddam z nawiązką
i szczęki łakome rozewrę.

Jak trzeba zaśpiewam Azzurro,
jak trzeba do ust zrobię hyc,
a tu stoję za konfiturą
i talent marnuję po nic!

W zalewy mej w wodach płodowych
wciąż czekam i spala mnie żar,
a jam już do wyjścia gotowy,
narodzić się chciałbym jak star.

Piwnica jak flaki mnie nudzi
i kopru powyżej mam usz.
Tak bardzo ja chciałbym do ludzi!
Wyjmijcie ze słoja mnie już!

Dwa psy

śr., 3 grudnia 2008, 01:47

Nawet zwierzęta są czasem skłonne do zwierzeń, więc trochę Wam się dziś pozwierzam. Odkąd wdałem się w blogowanie, polszczyzna przestała być dla mnie językiem wyłącznie prywatnym, domowym, prawie tajnym a stała się znowu normalnym narzędziem komunikacji. Ale przez to tym bardziej zacząłem odczuwać, że na co dzień równolegle porozumiewam się z ludźmi w całkiem innym języku. I przypomniałem sobie, co powiedział Wittgenstein: granice mojego języka są granicami mojego świata. A skoro tak, to czy ja jestem w dwóch światach? Czy też dwa światy są we mnie? Czy może wcale nie ma mnie, tylko są dwa różne psy, z których jeden zasypia, kiedy budzi się ten drugi?
Ta cholerna tożsamość. Nie dało to się wymyślić czegoś łatwiejszego?

Jeden pies, pędziwiatr,
bez obciachów zgarniał świat,
biegł przez Francje i Japonie,
rzadko sobie na ogonie
siadł.

Drugi pies, smętny zwierz,
w świecie czuł się niczym wesz
po ulicach, po granicach,
jakiś nieswój się przemycał,
o żesz!

Jeden pies, sprytny czart,
wachlarz miał bankowych kart,
Szopen wierzbą mu nie groził,
a po mieście go obwoził
Smart.

Drugi pies pośród słów,
co żłobiły w głowie rów,
w snach schowaną dziwną mową
dawne dawał rzeczy słowo
znów.

komu świat, komu sny,
patrzą w lustro oba psy:
czy to schizofrenia jest?
Ja i on to jeden pies.
Yes.

Pieśni starego ogona

pon., 1 grudnia 2008, 12:00

Muszę Wam zdradzić pewien smutny i wstydliwy szczegół z mojego życiorysu. Moi miewają od czasu do czasu napady pedagogicznej paranoi i wtedy potrafią mnie nawet przez kilka tygodni nie dopuszczać do telewizora, tłumacząc przy tym, dlaczego ma mi to wyjść na dobre . Po jakimś czasie to szaleństwo im przechodzi, głównie zresztą przez zapomnienie, co to oni właściwie chcieli osiągnąć i ich stosunkowo luźne stosunki z konsekwencją, ale straty moralne i intelektualne, jakie ja ponoszę w tym okresie, są niepowetowane. Pomijając już to, że nie mam o czym szczekać z rówieśnikami, tracę zupełnie rozeznanie w świecie. Innymi słowy, niedoinformowany się robię i zacofany jak jaki pies dingo.
Kiedy po ostatnim takim gwałtownym przypływie, a następnie łagodnym odpływie dydaktycznego amoku rodziny dorwałem się znowu do przekaziora, ogarnęło mnie przerażenie. Stwierdziłem, że już nawet szczeniaki w moim wieku robią się za stare. Świat ich nie lubi, nie ceni i nie głaska. Już nie da się być za młodym, bo zawsze znajdą się jeszcze młodsi i to oni zbierają całą śmietankę. A ponieważ ja bardzo lubię być głaskany, zacząłem się zastanawiać, co mogę zrobić, żeby przynajmniej sprawiać wrażenie jeszcze młodszego, jak już nie mogę zacząć żyć do tyłu.
Nieoceniona telewizja podsunęła mi kilka wskazówek na odmłodzenie. Ale nie wszystkie sposoby skuteczne u homo erectusów nadają się równie dobrze dla psa. Weźmy takie kremy przeciwzmarszczkowe. Futro wytłuszczą i pozlepiają, a do skóry nawet nie dotrą. Dermabrazja też nie jest najlepszym pomysłem. Zanim by się tę postarzałą warstwę naskórka starło, kłaki by już zdążyły unieruchomić całą niezbędną przy zabiegu maszynerię. Lifting? Znowu to cholerne futro stoi na przeszkodzie. W ogóle spod niego nie widać, czy i co zostało podniesione.
Z tego wszystkiego zdecydowałem się na botoks. Zastrzyk i przez futro da się wykonać, co wiem już od czasu zawarcia bliższej znajomości ze szczepionką przeciw wściekliźnie. Solidne unieruchomienie jakiegoś mięśnia nawet u psa powinno się rzucać w oczy. No i kariera w Hollywood robi się wiele bardziej prawdopodobna, jak się jest zdrowo nabotoksowanym.
Postanowiłem pójść na całość i dać sobie wstrzyknąć botoks w ogon. Każdy od razu zobaczy, że nie przyjmuję biernie tego nieszczęścia, jakim jest upływ czasu, tylko aktywnie przeciwstawiam się i walczę z. Zgromadziłem fundusze, znalazłem odpowiedniego lekarza, przełamałem irracjonalną, ale w pewnym stopniu usprawiedliwioną wczesnodziecięcymi doświadczeniami niechęć do kłucia i w oznaczonym dniu stawiłem się w klinice.
Wszystko poszło znakomicie. Dokładniej rzecz biorąc, znakomicie z punktu widzenia lekarza, który zainkasował swoją dolę i mojego, bo zgodnie z oczekiwaniem poczułem się jeszcze młodszy. Niestety, do nastroju ogólnego zadowolenia nie dołączył mój ogon, który od czasu zabotoksowania stał się strasznym malkontentem i narzeka właściwie bez przerwy.

Ach, jakże nieruchomo tkwię
na Bobikowym zadzie.
To, jak potraktowano mię
na życiu mym cień kładzie.

Pomnę, gdym wesół, piękny, zdrów
we wszystkim mógł brać udział
do koni-m machał i do krów
nie mówiąc już o ludziach.

Podkulić mogłem się pod spód
i z góry na dół skinąć
emocjonalny zrobić skrót
lub uczuć żar rozwinąć.

A dziś, jak zaczadzony muł
niezdolny-m jest do drgnięcia,
nie czuję, bym cokolwiek czuł,
co mówię bez zadęcia.

Nasada moja już na fest
trucizną usztywniona.
Młodość! Czy ona jest debest
w botoksu strasznych szponach?

Być młodym to nie moja rzecz,
wiem. I tak myślę w duchu:
już mnie nie głaszczcie nawet, lecz
dopuśćcie mnie do ruchu!