Miska wczoraj i dziś
Fragment z książki prof. dr Pusia von Rottweilera pt. „Miska w dziejach pieska. Rys historyczny i manifest miskistyczny w jednym”, która ukazała się nakładem pracy w 2010 roku w Yorku.
W odległym, niemal już mitycznym okresie naszej historii pies był wilkiem i nikt by się nie odważył traktować go jak psa. Owszem, musiał czasem zapoznać się z bliska z takimi wykwitami ludzkiej myśli technicznej jak maczuga, widły, cep, a w późniejszych czasach nawet dubeltówka, ale nie wpływało to znacząco na jego status. Wzbudzany w ludziach lęk gwarantował wilkowi pewne podstawowe minimum szacunku.
Nic nie trwa jednak wiecznie, nawet status. Między część wilków a człowieka weszła w pewnym momencie dziejowym potężna, nieokiełznana siła, zwana Miską. Z początku była to siła bezosobowa, bez wyraźnego oblicza. Co bardziej filozoficznie usposobione wilki czasem szeptały o niej z obawą, widząc jak młodzież porywa rzucane przez ludzi w krzaki osmalone kości niedźwiedzia kopalnego, ale były to szepty na tyle abstrakcyjne i wyspekulowane, że nie przekładały się na żadne konkretne środki zapobiegawcze. Młode wilczki były skłonne lekceważyć te, jak to nazywały, starcze bajania. Czy ktoś widział kiedy Miskę? Czy ktoś jej dotknął? – wołał jeden lub drugi zapalczywy podrostek podczas wieczornego wycia i starszyzna nie potrafiła znaleźć na to żadnej sensownej odpowiedzi, poza dobra, dobra, pożiwiom, uwidim.
Aliści Miska nie zasypiała gruszek w popiele. Boczkiem, chyłkiem, smakowitym odpadkiem, niezbyt dokładnie ogryzionym żeberkiem realizowała swój dalekosiężny plan. W końcu tak potrafiła narzucić się zbiorowej, wilczej i ludzkiej wyobraźni, że poczęto konstruować jej pierwsze, nieudolne i prymitywne, ale w dużej mierze funkcjonalne wizerunki. Zaczęło się od wysuszonych skorup i marnej ceramiki, a skończyło na srebrnych i złotych posągach Miski, z wygrawerowanym imieniem właściciela. Ale to jeszcze byłby drobiazg. Znacznie istotniejsze jest, że równolegle wśród wilków kult Miski zataczał coraz szersze kręgi i powodował przełomy duchowe, skutkujące zerwaniem dotychczasowych więzi socjalnych, zmianą trybu życia, a nawet częściowym odcięciem się od własnego genomu. Krótko mówiąc, doszło do przeistoczenia wilka w psa.
Kult Miski związał psa z człowiekiem, a jednocześnie był powodem ich istotnego, trwającego do dziś sporu ideowego. Głęboka duchowość psów nie pozwalała im zapomnieć, że czcią należy otaczać samą istotę Miski, czyli jej zawartość, a nie zewnętrzne, świecidełkowe przejawy. Tymczasem ludzie, z natury bardziej powierzchowni, upierali się przy formie, wykazując wyraźne tendencje do lekceważenia treści.
Uczciwość naukowa nie pozwala mi nie zauważyć, że nie ma takiego kultu, który uniknąłby wynaturzeń i ślepych uliczek. Sprzeniewierzenia się podstawowym wartościom miskizmu nie uniknął również pieski ród, jak to dowodnie wykazały prace Petita Papillona, znawcy francuskich piesków i ich obyczajów. O ile jednak większość psów potrafiła nie tylko zachować swe najświętsze tradycje, ale i wzbogacić je o nowe duchowe wymiary, o tyle u ludzi kult Miski przybrał postać zaiste karykaturalną, w skrajnych przypadkach prowadząc nawet na manowce nonsensownego konsumpcjonizmu dóbr niejadalnych.
Jak widzimy, powszechne przyjęcie miskizmu odebrało nam oparty na strachu szacunek człowieka, a zarazem stało się podstawą naszej psiej tożsamości. Czy musimy jednak godzić się na oddanie najgłębszego, najistotniejszego rdzenia tej tożsamości w ręce ludzi? Czy musimy trwać w uzależnieniu od płytkich, nierozumnych istot, których rola dla miskizmu sprowadza się do narzucania mu nieustannych błędów i wypaczeń?
Odpowiedź brzmi: nie musimy! Cała Miska w łapy psów!
O wyczynowych/zawodowych sportowcach akurat wczoraj z kimś prowadziłem rozmowę i też mówiłem o tym z przerażeniem. A już to, co się dzieje np. w Chinach, absolutnie fermę drobiu przypomina.
Sport wyczynowy uprawiają ludzie młodzi (często po prostu dzieci), którzy o kruchości życia, zużywalności ludzkiego ciała, chronicznym cierpieniu fizycznym, itp. pojęcie mają żadne. Media, trenerzy, rodzice, nauczyciele – wszyscy wciskają im kit, że stanięcie na jakimś tam podium to jest najwyższe szczęście i warto dla tego poświęcić dzieciństwo i młodość. Jak te dzieciaki mają same wpaść na ten pomysł, że poświęcają często również całą resztę życia, skazują się na ból, czy nawet kalectwo, którego odwrócić już się nie da?
Cay współczesny sport ze szlachetną ideą olimpijską nic dla mnie nie ma wspólnego. No, przyznaję, jestem kibicem futbolu 😳 ale bez najmniejszych złudzeń. To jest medialny show i tyle. Może nawet o tyle uczciwszy, że wiadomo: masz się dać pokopać i skatować, ale przynajmniej za duże pieniądze.
A jak o piękno sportu chodzi i czystą, niekomercyjną z niego satysfakcję, to jestem w to w stanie uwierzyć tylko tam, gdzie żadnych, ale to żadnych nagród nie ma.
No, dobra, niech będzie. Lizaki dla zwycięzców dopuszczę. 😉
Chyba w kolorpwym dodatku do GW lata temu czytalam wstrzasajacy reportaz o szkolach baletowych w Polsce, gdzie najwieksze wrazenie robilo wlasnie to, ze tych tancerzy ksztalci sie na rozkusz, malo kto liczy sie z icvh zdrowiem, ze kobiety dostaja bardzo wczersnie, czesto przed trzydziestym rokiem zycia jakis strasznych chorob stawow, czesto przestaja wczesnie miesiaczkowac i koncza kariere o wiele za wczesnie ze zrujnowanym zdrowiem. Rozmawialam potem z amerykanska kolezanka, Angela, tancerka baletu wyksztalcona w Rumunii, w szkole baletowej byla od siodmego roku zycia i ona twierdzila (zreszta w tym artyluke tez to padlo) , ze takie rzeczy dzieja sie z tancerzami nieumiejetnie prztgotowanymi do zawodu, w zbytnim pospiechu.
Ha, Bobiku, no widzisz. 😀 A ja dzis w trybie pilnym doradzam mezowi i koledze, gdzie sie maja zatrzymac w Warszawie w przyszlym tygodniu i obdzwaniam rodzine, ze beda mieli goscia na obiedzie. Swiat jest maly, bardzo maly… 😉
Concord nigdy na Busha nie zaglosowalo, nigdy. Nawet na tego nieszczesnego Browna ostatnio tez nie. Republika Concordzka i tyle (drugie takie miasto to Cambridge, Mass, ktory tez sie zartobliwie nazywa republika). 😉 No i caly nasz stan to oficjalnie tez „the Commonwealth of Massachusetts” (nawet gubernator nam co roku wyglasza przemowe na temat stanu stanu.) 😆
Ha! ja juz od poltora roku, Moniko, zyje w przekonaniu, ze Concorde, Mass jest najcudniejszym miastem w Ameryce. Odkad uslyszalam Twoja opowiesc jak przyjechalas do Concorde pierwszy raz w zyciu… : smile:
Teraz to ja już też z Concord jestem obcykany. 😆 Ale jeszcze półtora roku temu nie byłem.
Moniko, przypomnij mężowi, żeby nie próbował przewozić z Polski tak groźnego materiału terrorystycznego jak róża cukrowa. 😎 Na pewno by się wtedy na jakąś czarną listę dostał. 😉
Wiesz, Heleno, mnie sie wydaje, ze my tu wspolnie razem sobie tworzymy taki Concord na internecie, wlasnie gdzies od poltora roku… 🙂 A jak nam cos nie pasuje, to sie odrywamy albo buntujemy, albo zakladamy partie… 😉
O, dobrze, ze mnie ostrzegles, Bobika (ciocia z Krakowa zawsze mi podsyla). 🙂 A dlaczego jest to teraz na liscie artykulow zakazanych? 😯
Nie wiem, jak to wygląda w tej chwili w szkołach baletowych w Polsce. Mam nadzieję, że lepiej niż kiedyś. Ludzie mają więcej kontaktów ze światem, nie są skazani na jedynowładztwo rosyjskich nauczycieli.
Ja od dzieciństwa byłam giętka jak trzcinka, rozciągliwa jak guma i bardzo roztańczona, więc balet się o mnie upominał dwa razy. Na szczęście mama postawiła veto. Sama uprawiała gimnastykę artystyczną, amatorsko wprawdzie, w szkolnych sekcjach, ale z sukcesami. I z kontuzjami. Kilka pamiątek posportowych zostało jej do dziś, kilka odezwało się właśnie teraz. Dlatego moje pomysły, by zająć się na serio baletem klasycznym kwitowała zawsze „po moim trupie”. Pozwoliła mi jedynie uczyć się tańca trzy razy w tygodniu po 3 godziny w ramach zajęć pozalekcyjnych, a potem tańczyć modern amatorsko. Wtedy byłam zrozpaczona, teraz wiem, że miała rację, bo w tamtych czasach rzeczywiście ze zdrowiem tancerzy nikt sie nie liczył. Mam koleżanki w moim wieku, które są fizycznymi wrakami. Dwie są już po wymianie stawu biodrowego i przechodziły tę operację krótko po trzydziestce.
No, trochę podkoloryzowałem, tylko w bagażu podręcznym róża jest tak groźna. 😉
Chciałem kiedyś zawieźć Helenie do Londynu słoiczek wyciągniętej spod serca róży, ale miałem jedynie bagaż podręczny, więc tylko tam ją mogłem włożyć. Róża natychmiast wzbudziła podejrzenia i została zdyskwalifikowana, chociaż proponowałem, że mogę ją odkręcić i zacząć wyjadać, żeby udowodnić, że nie ma się jej co bać. Ale propozycja odkręcenia słoika z tą podejrzaną substancją wzbudziła jeszcze większy popłoch i kazano mi go szybko odstawić. W końcu udało mi się tylko wybłagać, że pozwolono mi tę morderczą konfiturę odnieść i wręczyć tacie, który czekał, kiedy przejdę przez kontrolę, żeby mi jeszcze pomachać.
Ponieważ jednak uczciwy pies ze mnie, to przyznaję, że tenże sam słoiczek w bagażu niepodręcznym do Włoch doleciał bez przeszkód i tam został Helenie wręczony w glorii i chwale. 🙂
Nie wszyscy mają takie szczęście jak Vesper, żeby trafić na rozsądnych rodziców. I odnoszę to nie tylko do baletu lub sportu, ale i do różnego rodzaju castingów, do których pociechy nieraz siłą pchane są przez opętanych rodzicieli. Po tym niby nie zostaje kalectwo fizyczne, ale szkody psychiczne też w wielu wypadkach nie są do naprawienia.
Często zresztą jest tak, jak to Vesper opisała, że dzieci same też chcą, a nawet się domagają i wtedy otoczenie uważa, że wszystko jest w najlepszym porządku, bo przecież nikt nie stosuje przymusu, wręcz przeciwnie. Tylko że to jednak jest rolą rodziców, żeby czasem powiedzieć „po moim trupie!”.
Dziekuje, Bobiku 😉 – bardzo przydatne, bo choc maz bardzo duzo po swiecie lata, to zwykle znikad inad nie przywozi tak egzotycznych prezentow, jak konfitura z rozy. 😉 I lata wylacznie z bagazem podrecznym po tym, jak kiedys kolega musial stawiac sie na oficjalne spotkanie w dzinsach i swetrze, w ktorych podrozowal przez Atlantyk, bo bagaz glowny dolecial, jak juz jego w odwiedzanym miescie nie bylo… I tak dobrze, ze dolecial. 😉 Chyba ze (co przeczuwam) rodzina w drodze powrotnej go jednak za mocno objuczy…
Temat dzieci pchanych przez ambitnych rodzicow do sportow wyczynowych to czesc wiekszego tematu juz nie tylko dotyczacego sportu czy baletu, ale dzisiejszego podejscia do dziecinstwa w ogole (bo to sie jednak zmienia, i zmienia, i znowu zmienia…) W kazdym razie, rzeczywiscie, Vesper miala szczescie. Mnie przerazaja dodatkowo opowiesci o agresywnych i ambitnych rodzicach, ktorzy wdaja sie na przyklad w bojki z sedziami Little League (baseball), kiedy decyzje sedziowskie sa nie po ich mysli.
Monika pisze: Mnie przerazaja dodatkowo opowiesci o agresywnych i ambitnych rodzicach… Parę lat temu w szkole chłopców doznałem szoku, w czasie kończących rok szkolny gier i igraszek, a ściślej w czasie meczu piłki nożnej, jeden z tatusiów siedzący tuż za siatką oddzielającą tatusiostwo od graczy zwymyślał dobrze ustawionym barytonem synka od skurwysynów, bo ten mógł, a nie wbił gola. To był jeden z elementów użytecznych w rozmowie z synami, żebyśmy jednak znaleźli im inną szkołę. Nie mam złudzeń co do jakości tatusiostwa w nowej, ale ponieważ szkoła nazywa się „Colégio Adventista”, to jakoś mniej wypada ujawniać swe rodzicielskie ambicje w prostych terminach.
Roza od Bobika jest cudna – jeszcze mam odrobine na dnie sloika. Jadlam ja ostanio kilka dni temu na Pancake Day – z nalesnikami (gotowymi, ale bardzo, bardzo dobrymi i wlasnie rozpaczam, ze sie juz w sprzedazy kolo mnie skonczyly). Tak wyglada moja dieta w tej chwili 😳 .
Kiedy mialam dziewiec lat, moja najblizsza przyjaciolka Inka Sorzuk zaciagnela mnie do szkoly cyrkowej zapisywac sie. Inka byla starsza o rok i dlatego ja sie z jej zdaniem bardzo liczylam i robilam wszystko co mi kazala. W nagrode pozwalalam jej przepisywac moje prace domowe z matmy i wypracowania. Poszlysmy w tajemnicy przed moimi rodzicami, bo podejrzewalam, ze bylby dramat gdybym powiedziala.
Przed sprawdzianami ogladalysmy faceta, bardzo groznie wygladajacego, ktory wyczynial nieprawdopodobne sztuki ze swa corka, wyraznie mlodsza od nas. Kazal jej chodzic na linie, podrzucal ja w powietrzu, robil jakies mlynki i generalnie tak mnie wystraszyl (bylam dlaczegos przekonana, ze nasze sprawdziany beda wygladaly jakos podobnie i bardzo mi sie nie chcialo maszerowac, krecac pupa po linie pod sufitem). Udalo mi sie jakos przekonac Inke, ze moze jednak bylo to zbyt pochopnie podjete postanowienie.
Wycofalysmy sie dyskretnie ze sporej grupy dzieci, ktore tez przyszly sie zapisywac do szkoly i tez w wiekszosci bez rodzicow.
Wieczorem opowiedzialam o tym w domu i chyba pierwszy raz w zyciu bylam goraco chwalona za rozumne postanowienie.
Inka jednak poszla do szkoly baletowej i zostala tancerka od jakichs bardzo egzotycznych tancow. Bylam juz dawno w Polsce, kiedy zaczela mi poslylac zdjecia w jakichs cudownych wschodnich kostiumach. Mam je do dzis.
Opowieść Andsola przypomniała mi, jak to mój ludzki brat zapragnął kiedyś, żeby go zapisać na piłkę nożną. Chodziło o mały, prowincjonalny, amatorski klubik, nie żadne tam wielkie mecyje i Bayern Monachium. Mama poszła na rozmowę z trenerem i kiedy dowiedziała się, jakie będą JEJ obowiązki (poza opłatami oczywiście), to zdębiała. Kilkugodzinna obecność na treningach lub meczach w każdą sobotę, przynoszenie w tęż sobotę i przy różnych innych okazjach ciast i sałatek, uczestniczenie w jakichś zebraniach, obrębianie sztandarów, malowanie transparentów i inne robótki ręczne, opieka nad dziećmi podczas wycieczek… itp, itd. Nie mniejsze byłyby, rzecz jasna, obowiązki taty.
To i krótki rzut oka na pozostałych rodziców, którzy wszystkie te zadania wykonywali z pokorą, wymagając w zamian od dzieci, żeby były skłonne oddać życie i zdrowie za swój klub, wytarczyło, żeby mama użyła tego argumentu z moim trupem. W ten sposób mój ludzki brat nie został piłkarzem ani wielkim, ani nawet małym, a mama sprawia wrażenie w 90 procentach żywej.
Za te brakujące 10% odpowiada już całkiem co innego, nie futbol. 😉
U nas Bobiku bylby to hokej oczywista i twoja mama musialaby jeszcze dokupic do tego samochod typu van, zeby pomiescic torbe ze sprzetem do hokeja oraz wlasne walizy przy okazji turniejow w zaprzyjaznionych miastach. Po tych latach poswiecen potem okazuje sie, ze najlepiej w hokeja i tak graja chlopcy i dziewczynki z malych miasteczek, ktorzy maja lyzwy przypiete od drugiego roku zycia i lodowisko za rogiem, na ktorym lod jest przez 8 miesiecy w roku.
Lubie ogladac kobiecy hokej. Sa swietne technicznie i nie wala sie po glowach kijami jak mezczyzni. Kanadyjska kapitan druzyny grala w zawodowych meskich klubach Szwecji i Finlandii.
właściwie to nie wiem jaka dziedzina ekspresji, potraktowana poważnie, nie przynosi prędzej czy później zauważalnych autodestrukcyjnych skutków. czy to fizycznych, czy to psychicznych. natura chyba nie przewidziała człowieka na długowiecznego wyczynowca.
ktoś mi zakosił rum do kawy 😐
Dzień dobry 🙂 I co, z tym rumem to zaraz pewnie będzie na mnie?
Twórcze przekształcenie zasady prokuratora Wyszyńskiego – dajcie mi psa, a ja już kij znajdę. 👿
Tym, u których sypie, mogę gratis odstąpić świecenie i topnienie. 🙂
Pewnie kot wyzlopal. Znam to.
Jak zwykle. Kot wyżłopał, psa powiesili. Nihil novi sub sole, a soli nadal brakuje. 🙁
Przeczytałem ten artykuł
http://wyborcza.pl/1,104506,7561129,Po_co_nam_caly_ten_internet_.html
i aż mi się zrobiło głupio, że tak biadolę. Przy mojej częstotliwości korzystania z internetu dobrostan powinienem mieć podniesiony do potęgi. 😉
No to naprzód, w sieć i keep smiling! 😆
Janke i Zaremba ujawniaja tajemnice najwyzszej wagi panstwowej, o ktorej wiedza tylko trzy osoby w panstwie:
http://blog.rp.pl/janke/2010/02/16/sprawe-sikorskiego-trzeba-ujawnic/
Swoja droga nie rozumiem jednej rzeczy – skoro bialoruskioego agenta z Bialorusi ujeto na Litwie, dlaczego musial on byc deportowany do Polski?
Ten moment musiał kiedyś nastąpić. Kapitan Foma, z wyrazem dezorientacji na twarzy pyta why is the rum gone? Wszyscy wiedzą przez kogo i why 🙄
to stara tradycja, że do Polski. ekstradycja. jeszcze z początków lotnictwa… 😆
vesper,
😆 😆 😆
dobrze, że nie ma rumu, bo bym się zachłysnął na śmierć…
To by była kompromitująca śmierć dla Pirata 🙂
Heleno, sądząc z komentarzy u Jankego ma to coś wspónego z pochodzeniem żony Sikorskiego, jak zresztą wszystkie nieszczęścia, które spadają na nasz zbolały, zaprzedany złym mocom (mimo pozostawania pod osobistą opieką Maryi) kraj. 🙄
Z artykulu podeslanego przez Bobika ucieszyla mnie jedynie wiadomosc, ze statystycznie jestem mloda, wyksztalcona i bogata.
Może tak naprawdę nikt tego rumu nie ukradł, tylko schował na wieczór? Dziś koniec karnawału, wypadałoby jakąś imprezę urządzić. 🙂
jak kompromitująca? umrzeć od czegoś, co się kocha? 🙄
A ja nie tylko jestem młody, wykształcony i bogaty, ale jeszcze do tego w jednej chwili zacząłem statystycznie mieszkać w wielkim mieście. Bez żadnych dodatkowych kosztów! 🙂
Tajemnica Państwowa jeszcze na wokandzie? No to… Wprawdzie nie wypada w dobry towarzystwie opowiadać starych i głupich dowpcipów, ale co mi tam…
Andsol 😆 😆 😆
A, jak tak, to wszystko jasne. Znaczy, między Jarcią a Radkiem to są zwykłe porozwodowe szarpacki. Jak będzie już ustalone, kto bierze kasę i progeniturę, to się wszystko uspokoi. A na swoje wyjdą, jak zwykle, papugi. 😀
foma, śmierć kompromitująca, bo nie od nadużycia, tylko od niewłaściwego zastosowania 😉
Tak, tak, w dzisiejszych czasach pirat nie może już być z awansu. Powinien skończyć przynajmniej Krótki Kurs Rumologii Zastosowanej. 🙂
i w żadnym wypadku szkolenie nie powinno się odbywać na sucho…
Ludzie (oraz Psy, Koty i Rysie, nie zapominając o Królikach), czy nie można by było wprowadzić do seminariów duchownych lekcji interpretacji poetyckich? Bo naprawdę, nie dla przesądów antyklerykalnych i prożydowskich, cierpię. Jak mówią o ubogacaniu to już mnie z lekka skręca, ale dziś abp Nycz odpalił coś takiego… No, zerknijcie:
<Wspomnienie ks. Jerzego Popiełuszki prawdopodobnie będzie obchodzone 19 października. – To dzień jego śmierci, czyli narodzin dla nieba– tłumaczył abp Nycz.
To chyba przez te zamieszanie z narodzinami nienarodzonych.
Niestety później… Dla zmarłego – jak i wszystkich, którzy za swoje przekonania decydują się ponosić wszelkie ryzyko – mam uznanie, jeśli niekoniecznie poparcie. Rozumiem, że ubeki go brutalnie wykończyli, ale zawarta w tym zdaniu sugestia:
I ujawnił, że otrzymuje już prośby o relikwie ks. Jerzego.
że SB mogło porwać księdza na kawałki, obraca tragedię w szopkę.
że niby UB zainwestowało w dewocjonalia?
ale pozwolę sobie publicznie nie rozwijać pomysłu andsola, bo bluźnierstwa też mają swoje granice…
Poetyka polskiego KK ma ścisły związek z jego niejednokrotnie opisywaną ludową, aintelektualną formułą. I nie można jej zmienić, nawet czysto powierzchownie, jeżeli nie sięgnie się do różnych ironistów, wątpistów albo podważaczy, a przecież sięganie do nich mogłoby zachwiać fundamentami, na których opiera się cały gmach.
W najbliższej przyszłości nie widzę perspektywy jakiegoś dużego przeorania na niwie języka religijnego. Target KK jest głównie ludowy, więc należy używać takich środków stylistycznych, które do tego targetu trafiają. Ale równocześnie, wskutek użycia tychże środków, nie ma większych szans na rozszerzenie targetu, bo osoby wrażliwe językowo mają chyba wbudowany gen alergii na ubogacanie.
Ale może jest w tym i jakiś przewrotny sposób obrony? Bo właśnie ta naiwno-ludowa pseudopoetyckość i nieporadność sprawia, że kpienie z wypowiedzi hierarchów czasem mi się wydaje aż za łatwe. Trochę tak, jakbym z dziecka się wyśmiewał. I muszę sobie dopiero przypominać, że to nie są dzieci, tylko osoby zajmujące dość eksponowane, publiczne stanowiska i mające olbrzymi wpływ na sposób myślenia i zachowania moich rodaków, czyli jak najbardziej podlegające krytyce.
A mnie bardzo martwi jezyk Gazety Wyborczej i to ze dnosi o domniemanych cudach jakby byl to obiektywny, bezdyskusyjny fakt. „Jednak bardzo wiele osób za wstawiennictwem ks. Popiełuszki doznało szczególnych łask, na przykład uzdrowień z ciężkich chorób.”
Wiele osob …doznalo… uzdrowien za sprawa nieboszczyka. Nie „wiele osob uwaza, ze doznalo uzdrowien”, ale zwyczajnie doznalo. Bo sie modlili do ks. Popieluszki i to sie ikazalo skuteczniejsze od chemioterapii
Przeciez nie napisaliby: Samobojca terrorysta przebywa w tej chwili w objeciu ilustam dziewic. Nie, nie napisaliby. Albo: Na wyspach Vanuatu Bog John Frum ponownie uszczesliwil mieszkancow zrzucajac z nieba 5 ton nawozow sztucznych. Swiadkiem cudu byli wszyscy mieszkancy wyspy.
Nie, nie napisaliby. Ale ze ks. Popieluszko z nieba uzdrawia, to normalka dla Gazety Wyborczej.
@Helena: i tu widzę przewagę portugalskiego i mu podobnych. Używanie w podobnych przypadkach trybu wskazującego, a nie łączącego, byłoby odczuwanie nawet prze prosty duchem ubogacany miłujący Pana lud jako błąd gramatyczny.
Z tym ubogacajacym jezykiem to jest trudna sprawa, bo juz dawno, nie tylko KK, ale i inne instytucje stawiajace na ludowosc, nauczyly sie dobrze grac na wlasnie naiwno-populistyczno-antyelitarnych emocjach. Jak sie to (slusznie!), krytykuje, to sie od razu ujawnia, ze samemu jest sie w jakis sposob podejrzanym wedlug tych samych ludowych kryteriow. Totez gra w ubogacanie pewnie jeszcze dlugo sie nie skonczy… W Stanach Sarah Palin i prawicowo-populistyczna telewizja Fox juz od jakiegos czasu krytykuja Obame za to, ze uzywa telepromptera (w ten sposob podwazajac jego wizerunek osoby pozbieranej intelektualnie – choc wiekszosc politykow od lat takiego urzadzenia uzywa zamiast kartki z najwazniejszymi punktami do poruszenia). Palin za to uzywa podobnych udogodnien, tyle ze w stylu low-tech (zapisuje sobie dosc podstawowe punkty dlugopisem na wnetrzu dloni – np. „obnizyc podatki”, co w koncu nie jest odkryciem u kogos z jej pogladami). A jednak, gdy zwolennicy prezydenta, w tym jego rzecznik prasowy, zwrocili na to uwage, zaraz okazali sie rozpieszczona i wywyzszajaca sie elita…
http://www.nytimes.com/2010/02/14/opinion/14rich.html
A co do GW, i jej stylu pisania o cudach masz absolutna racje, Heleno. Leniwe dziennikarstwo w najlepszym razie, w mniej optymistycznej wersji – tez jednak mysla o targecie…
Paskudny rok. Pchamy, szarpiemy, ciągniemy 👿
Haczyński cudny 😆
Dobrze, że jesteście 🙂
Haneczko, u mnie cały ostatni był taki. Nie twierdzę, że teraz nagle się zrobił raj, ale jakby – odpukać – szarpnięcia trochę słabsze. Czyli można liczyć na to, że nie zawsze się wyłącznie popieprzy. 😉 Ale jakby kciuków trzeba, to posiadam,służę. 🙂
A w razie czego powtarzam sobie ten tekst o najdłuższej żmii. 😎
No i jak z tym zakończeniem karnawału? Mam wnosić Argentyńczyków, Chilijczyków i innych takich? 😉
Dziś nawet po tokaj mogę skoczyć, skoro taka wola ludu. 😎
Oto na co Stara wydaje moj spadek:
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,7568496,Aukcja__Obroza_psa_Karola_Dickensa_za_ponad_11_5_tysiaca.html
To ja Polo Coctą wznoszę…
Tokaj wola półludu. Lud to połowa od mamy, druga połowa ślachecka, ale bez herbu, bo nie opłacała carom stosownych opłat, bo nie miała środków, bo je upłynniła i wypiła. Jak wygram w totka, to zapłacę im z odsetkami i wtedy Wam pokażę!
Mordko, podejdź do tego filozoficznie. Już lepiej, żeby przeputała spadek na obróżkę, niż na jakąś pinkwoloną wykałaczkę. Z obróżki zawsze możesz mnie zrobić drobny prezencik, więc się tak całkiem nie zmarnuje.
Zeen, żądam wyjaśnień! Dlaczego Polo Coctą? 😯
Choryś? 🙁
No, dobra, to udaję się po tokaj. 😆
Żądanie tokaju raz na blogu padło,
a że Bobik dbały o picie i jadło,
udał się do kraju, gdzie Tisza i puszta,
żeby te wybredne zaspokoić gusta.
Psa po drodze spotkał węgierskiej postury,
szczeknął więc przyjaźnie: Się masz, kundlu bury!
Czy byś bratankowi mógł pomóc troszeczkę
i rzekł, skąd wytrzasnąć mam tokaju beczkę?
Węgier przyzwoite dość miał obyczaje,
łapę jak należy, bez fochów podaje,
obróżkę nieznacznie na szyi poprawia
po czym grzecznie słowem „Kutya” się przedstawia.
Kutia? – Bobik na to poruszył uszami –
czy to nie mak z miodem oraz rodzynkami?
Cóż, pies deserowy może wiedzieć lepiej,
w którym deserowe wino kupić sklepie.
Więc nie kombinując, o nic nie pytając,
Bobik nasz za Kutyą biegnie niczym zając,
bowiem skądsiś pewność ma, że z tego kraju
wróci z pożądaną tak beczką tokaju.
Po godzinie Kutya do piwniczki wbiega,
Bobik również dąży, gdzie jego kolega,
patrzy, a tam beczek i butelek składy,
że zeen nawet wypić nie dałby ich rady.
Zacukał się Bobik, widzi – to nie psoty!
Oj, chyba z transportem będę miał kłopoty!
Kutya na to: nie rób zbędnego hałasu,
tylko mów, czy wolisz furmint czy też aszú?
Tu się Bobik na tę woltę niespodzianą
poczuł jak oślina, której w żłoby dano
i mówi do Kutyi ze zmarszczonym czółkiem:
dawaj, bracie, tego i tego beczułkę.
Nie ma sprawy – na to Węgier mu odpowie –
jeśli blog za moje raczy wypić zdrowie,
bo ten tu zapasik to się dla mnie liczy
głównie jako środek toastoleczniczy.
Drogi Kutyo! – rzecze Bobik tonem dziarskim –
Ten toast masz pewny jak w banku szwajcarskim.
Nie masz wszak na blogu ni jednej osoby,
która by życzyła pieskowi choroby.
Leci na blog Bobik, leci ledwie dysząc,
u szyi dwie beczki tokaju mu wiszą,
jak wreszcie doleci, szybko lub pomału,
będzie można oblać koniec karnawału. 🙂
A co, nie wolno? 😯
Zdrowym, co by nie… oryginalny chcę być, a co…
No niechaj mie kule bija! W SZESC MINUT to napisales, Przyjacielu? Czy tez tu jaks szara siec czy Uklad zadzialal?
A jak sie rozchodzi o te obroze po Dickensie, to obawiam sie, ze Stara kaze sobie ja do trumny zapakowac 👿 Nawet opylic nie bede mogl.
A wogole jestem podjerzliwy, co do tego czy mial psa. Kota i owszem bo istnieje zdjecie, ale psa? Smierdzi mi to jakims przekretem.
Jakie sześć minut? Przecież już wcześniej pytałem, czy mam skoczyć po tokaj.
Na temat psów i Dickensa sierżant Gugiel powiedział mi na razie tyle, ale już to powinno wystarczyć.
http://query.nytimes.com/gst/abstract.html?res=9A03E5DA133CEE3ABC4053DFB366838A699FDE
zeen, czy Ty mnie przypadkiem nie chcesz wziąć pod włos? 😯
Zacznie się od polo cocty, potem zażądasz disco polo, a potem, jak już uśpisz moją czujność, zapragniesz, żeby Cię uznać za Prawdziwego Polaka.
Znamy takich… 👿
Będzie jakaś impreza w Koszyczku? Przyniosłam chilijczyka, może się przyda?
Fiu, fiu… Dwie beczki… Toż to bernardyny tylko jedną wyrabiały! Co z Bobika będzie jak mu broda urośnie…
Vesper, nie będzie, tylko już jest. 🙂
Chilijczyk na dodatek do tych dwóch beczek pewnie że się przyda, jak w tym starym kawale – to postaw, złota rybko, jeszcze pół literka i będziemy kwita. 😀
Szarpnęłam się na aktywność. Grzaniec 🙂
Andsol, ja nie chcę, żeby mi broda urosła, bo mogłoby się okazać, że jestem brodaczem monachijskim i musiałbym się przeprowadzać. 🙂
To fajnie, że jest. Przynajmniej nie zmarnuję ostatniego wieczoru karnawału.
Grzaniec w ząbek szarpany? Też go tu dawać! Zakładam, że dziś się wszystko wypije. 🙂
U mnie to już nie tyle chodzi o marnację ostatniego wieczoru, co o zalanie robaka. Bo niektórzy etymolodzy twierdzą, że słowo karnawał wywodzi się od carne vale, czyli żegnaj mięsko! 😥
Jak to dla psa nie jest powód do urżnięcia się na ostro i z przytupem, to ja już nie wiem, co jest. 🙄
Bobiku, w Twoje łapy i pod tą żmiję 😀
Pod żmiję, pod żmiję, by zalać gadzinę,
a i siebie przy tym zalać odrobinę,
u-ha! 😀
To ja cytronetę doniosłem…
A tak wogle to komu car nawalił?
Andsolowi. Ale podobno da się zreperować. 🙂
Rzeczywiście, ale zanim wygra w totka, to mu zardzewieje ciutek…
Skoro łysych można pokryć papą, to może da się i cara jakimś preparatem przeciw rdzy?
Trzeba łysych pokryć papą
i zarobić przy tym za to
aby cara móc naprawić
z rdzą się wreszcie móc rozprawić
Potem jechać na wycieczkę
wziąć ze sobą buteleczkę
nie liczyć na totolotka
niech na niego liczy jotka
Ilu łysych nam tu wyszło
ech, przed nami wielka przyszłość!
fajnie, że rudych nie chcieli
będziem kupę szmalu mieli!
Może u zeena świeci łysina…
Ja to fryzurę mam Rasputina!
Rośnie mi tak już od carskich czasów
w przepastnej głębi kabackich lasów,
gdzie się ukrywam przed bolszewikiem,
jak dotąd z całkiem niezłym wynikiem.
Ze interwencje w me owłosienie,
cóś nienadmiernie ja sobie cenię –
mam do ucieczki zamiar się zrywać,
gdy mnie papiści przyjdą pokrywać. 👿
Papisci sa znani, wrecz notoryczni, jesli chodzi o pokrywanie – kaczka, szuflada, jak sie mowilo w dawnych czasach.
O luba moja łysino
jakże ci wdzięczny jestem
za twoją bowiem przyczyną
cieszę ludzkości resztę
ci patrzą na mnie z wyższością
grzywami potrząsając
skóry mej głowy gładkością
wyraźnie pogardzając
gdy walczą ci z łupierzem
ja czas spokoju mam
ich zaś cholera bierze
że cały jestem glam…
Glamdziający i łysy typ z epoki carów –
pozazdrościć zeenowi takiego piaru! 😆
Zostawiam na blogu resztę tokaju, lulki, tańce, hulanki i swawole, gdyby jeszcze w nocy ktoś miał ochotę skorzystać, a sam wycofuję się na posłanko, dedykując przy tym wszystkim w ogóle, a Haneczce w szczególe taką myśl dobranocną 🙂
Gdy ci się żmija w życie wkręci,
nie myśl, że już po ptokach.
Wszak ciągle kusi coś i nęci
i płynie, płynie Oka
i licznik od momentów lepszych
wciąż jeszcze coś nabija,
nie wszystko więc potrafi spieprzyć
ta jedna, durna żmija. 😉
Prawda, Bobiku 🙂 Na pohybel żmijom. Prędzej czy później, damy radę 🙂
Nasza cara też siadła. Dosłownie. Tylne zawieszenie. Kosztownie podnosimy. Szkoda, że nie wszystko jest tak łatwe do podniesienia 😕
Dobranoc, Blogu. Jutro bedzie (moze) lepiej 🙂
środa. koniec inwencji
Dzień dobry. 🙂 Już jest jutro, więc zaraz się pilnie rozejrzę, czy widać gdzieś w okolicy to lepiej. 🙂
A jak nie będzie w okolicy, jestem nawet gotów poszukać gdzieś dalej. Ale do tego muszę mieć najpierw bazę w postaci dużej ilości kawy. 😉
środa. koniec inwencji. kawa się znajdzie
Jakie jutro? 😯
Bobiku, wiesz co to jest jutro?
To jest dzisiaj, tyle że… jutro 😎
Mordce i Kotom smakowitych misek 😀
Ach, rzeczywiście… Dzień Kota! 😀
To na razie – bażantów, łososi i jagnięciny, a wieczorem może mi się jeszcze Koty uda trochę ponosić na łapach. 🙂
Dziś, niestety, będę aż do wieczora nieobecny. Ale mogę zezwolić Mordechajowi, żeby z okazji Dnia Kota objął sobie władzę do mojego powrotu. A jak zechce jeszcze inne Koty dopuścić do współudziału, to tym lepiej. 🙂
Myślałem, że delegowanie obowiązków idzie tylko w dół hierarchii…
👿 Dzien szmota! 👿 👿 👿
Niektrorym sie wydajem ze wystarczy rzucic w kota galazka kociej miety i byc dla niego tego dnia szczegolnie uprzejmym, i tyle wystarczy.
Tymczasem jest to dzien, w ktorym chcialbym aby pamietano o moich neizbywalnych Prawach i Wolnosciach, o rownej placy za rowna prace, o prawie do kontroli wlasnej rozrodczosci, o prawach politycznych, o likwidacji szklanego sufitu.
Tymczasem z Prawami Kota roznie bywa: klapka wyjsciowa zamknieta na noc, przymusowa kastracja w wieku szesciu miesiecy, zakaz „niszczenia” tapicerki, bezceremonialne zrzucanie z lezacego na podlodze kasznirowego swetra – moglym w nieskonczonosc mnozyc przyklady gwalcenia praw kociego rodu.
Wiec prosze uprzejmie abysmy porozmawiali o Prawach, a nie o pinkowonej kociej miecie, ktora sam sobie moge przyniesc z ogrodu. 👿 👿 👿
To byl moj wpis powozej. Nawet nie stac bylo kogos na zmiane wizytowki, abym sie mogl wpisac pod wlasnym Imieniem.
Kancelaria Pierszego Kota IV RP sklada w imieniu Najwarzniejszego Kota w Panstwie moc goroncych rzyczen wszystkim czworolapom lerzoncym po stronie AK oraz wartosci patryjotycznych.
Jednoczesnie Kancelaria zawiadamia ze jest w posiadaniu teczek z hakami. Bendom one urzyte w odpowiednim momencie wobec karzdego zomowca, knujoncego wzglendem Najwarzniejszego Kota w Panstwie. I nie som to czcze po gruszki.
No tak, Koty od lat sobie pazury zdzieraja w walce o swoje prawa… 😆 Zastanawiam sie tylko, czy kocia sklonnosc do indywidualizmu nie jest pewna przeszkoda przy organizowaniu sie, bo z tymi Kotami to nigdy nie wiadomo, jaki maja poglad – no chyba, ze otwarcie i w czarno-bialych slowach opowiedza sie po stronie wartosci patryjotycznych… 😉
A tu dobra recenzja ksiazki Hilary Mantel na temat angielskiej reformacji („Wolf Hall”, ostatni Booker), i tego, co sie dzieki niej uzyskalo jednak pare stuleci wczesniej niz w krajach katolickich.
http://www.theatlantic.com/doc/201003/mantel-wolf-hall
Ja tymczasem ide usunac troche bialego towaru, ktory Rhode Island odeslala nam z nawiazka, po tym jak przypadkowo wyladowal u nich w zwszlym tygodniu. Mam nadzieje, ze bedziemy mieli prad, bo dosc ciezki i mokry ten snieg, a wtedy drzewa maja niemily zwyczaj padania na slupy z przewodami elektrycznymi.
Aaa, to chyba bardzo ciekawa ksiazka z tego omowienia i zaraz ja sobie zamowie, dzieki! To co mnie lekko niepokoi, to wspomniane „okraszenie” jej narracji i dialogow wspolczesnym idomem – malo co mnie tak wscieka, jak odwolywanie sie do pojec i zargonu, nieznanego w opisywanej epoce (dlatego po pierwszym odcinku serii BBC o Byronie, przestalam to ogladac, bo Byron mowil jezykiem bardziej pasujacym do Boba Geldofa czy Jonathana Rossa, niz angielskiego lorda, chocby i bardzo hippisowskiego 🙂 )
Obok tych trzech wymienionych portretow Holbeina bardzo mi zabraklo czwartego, podwojnego, ktory tyle mowi o epoce reformacji w Anglii – oczywoscie jego zdumieajacych (nie tylko ze wzgledu na czaszke) Ambasadorow i tym inwentarzem przemiotow na stole, i tym ledwo widocznym, a wlasciwoe prawie zupelnie niewidpcznym krucyfiksem strannie zaslonietym kotara – po lewej stronie plotna.
Reformacja jest chyba najciekawszym okresem w historii Wysp i w tej chwili z zapartm tchem ogladam serie Davida Dimbleby Seven Ages of Britain – BBC at its best. Bardzo polecam gdyby sie gdzie pojawila.
Moniko, zaskoczenie, że http://www.estantevirtual.com.br ma siedem różnych tytułów tej pisarki. Ale (needless to say) ostatnia powieść jeszcze nie przełożona. No to niech będzie tylko recenzja… Ale sobie ją zapamiętam (pogroził andsol).
Dowlokłem się. 🙄
Duckę roboty dziś miałem i jeden bardzo trudny problem do rozwiązania – może potem dokładniej o nim opowiem, bo ciekaw jestem Waszego zdania. Ale najpierw przez chwilkę herbata i łapy w górę, a potem kolację trzeba będzie zrobić.
Ta scena rozmowy More’a z Cromwellem z pierwszej piłki jakoś mi przypomniała „Ciemność w południe”. Tzw. wolne skojarzenia. 😉
Zamowilam i nawet Amazon mial to na fantastycznej wyprzedazy – £6,40 zamiat £19 – nowa w twardej okladce, a w przyszlym miesiacu wyjdzie to w paperbacku. Zaproponowal mi tez przy okazji „Fludd” i „Vacant Possession” tej samej autorki. POczekam az przeczytam Wolf Hall.
A Mamie poslalam swiezutkiego „botswanskiego” McCall-Smitha, ktorego jak dorwie to nie wypusci z reki az nie doczyta do ostatnoej strony . Good.
Opowedz, Bobiku, co sie tam dzialo. Wez herbatke do laptoka.
Sniegu jakby troche mniej na ganku, wiec i ja sie z checia herbaty napije i uslysze Bobika sprawozdanie z pracowitego dnia. 🙂
Heleno, wtrety wspolczesne rzeczywiscie nieco raza, ale nie na tyle, zeby powaznie zepsuc calosc. A portretowanie arystokracji to w ogole delikatna sprawa i latwo przesadzic w jedna albo w druga strone (Byron jako Jonathan Ross, albo Byron sztywno pomnikowy). Zwykle Anglicy robia to dobrze, ale pewnie i BBC szuka nowej formuly. Zas ksiazki Mantel wlasciwie wszystkie sa warte przeczytania, nawet jesli ostatnia nie zostala jeszcze przetlumaczona na portugalski (Bobika moze zaciekawic „Eight Months on Ghazzah Street”, oparta o jej osobiste doswiadczenia jako zachodniej kobiety mieszkajacej w Arabii Saudyjskiej). Ja zas bardzo ja lubie takze za to, ze propaguje proze innej ulubionej przeze mnie pisarki angielskiej, troche zapomnianej, a niezwykle przewrotnej modernistki, Ivy Compton-Burnett.
Ze sprawozdaniem jeszcze chwilę potrwa. Na razie, podśpiewując pod nosem „pójdziemy, dojdziemy”, czekam, żeby kolacja doszła, co powinno stać się gdzieś za 2 minuty. A chyba nikt nie spodziewa się, że zostawię parującą kolację i pójdę stukać w klawiaturę. 😉
Ja sie nie spodziewam, Bobiku – no, moze w przypadku parujacej kielbasy sojowej, nieco trace pewnosc (ale jestem pewna, ze raczej cos takiego w Twojej kuchni nie istnieje)… 😉
Ja tymczasem poprzykrecam nogi stolikowi do kawy, bo „nieznani sprawcy” poodkrecali w nich wszystkie srubki – jak sie okazuje – juz pare dni temu, ale dzisiaj dopiero to wyszlo na jaw (na szczescie obylo sie bez ofiar w ludziach).
A u mnie nieznani sprawcy wyzarli z lodowki czekolade, przyjeta z uprzejmosci i dobreg wychowania od sprzedawcy w rosyjskim sklepie. A potem porozrzucali w sypialni ubrania, ktore poprzedniego wieczoru byly ladnie poskladane na specjalnym krzesle.
Zeby jeszcze chcieli przyjsc i porozwieszac bielizne z prania! Ale nie! Na to im fantazji nie starcza.
No, teraz już mogę zacząć opisywać. Ale obawiam się, że bajka będzie długa, nawet jeżeli różne istotne szczegóły pominę.
Najpierw informacje wstępne. Tam, gdzie pracuję, azylanci nie mieszkają wszyscy w jednym miejscu, tylko są porozrzucani po różnych domach socjalnych w mieścinie W. i okolicznych wsiach. Te domy mają bardzo różny standard. Najlepszy, zwany w skrócie HJS, mieści się w samym centrum i oczywiście jest obiektem marzeń, również dlatego, że pod nosem sklepy, szkoła, przedszkole, przystanek autobusowy, itp. itd. Natomiast mieszkanie na wsi oznacza prawie zupełne odcięcie od świata, bo autobusy rzadko, a samochodów azylanci zwykle nie posiadają.
Ponieważ w związku z kryzysem instytucje państwowe też zaczęły oszczędzać, miejscowy Sozialamt postanowił zamknąć jeden z takich wiejskich domów azylanckich, bo mają dosyć miejsc gdzie indziej. Problemem wyszedł w związku z jedną z mieszkających tam rodzin – matka, ojciec, troje małych dzieci. U matki niedawno ujawniła się schizofrenia i jej stan jest w tej chwili trochę podleczony, ale nadal bardzo labilny. Tejże rodzinie zaproponowano przeprowadzenie się do obiektu marzeń, czyli HJS. Ojciec ucieszył się niezmiernie, ale matka zareagowała atakiem furii, po którym znowu na krótko znalazła się w szpitalu. Na pewien czas propozycję odłożono ad acta, ale potem znowu powróciła na wokandę. Sozialamt zwrócił się o opinię do psychiatrów, którzy odpowiedzieli trochę pytyjsko, że wprawdzie wskazane byłoby zostawienie matki na wsi, ale przeniesienie do miasta nie jest wykluczone, jeżeli spełnione zostałyby takie a takie warunki. Sozialamt bardzo się o spełnienie tych warunków postarał i był pewien, że teraz już wszystko będzie proste, ale w tym momencie do sprawy włączyła się grupa „ochotniczych pomagaczy”, opiekujących się azylantami już od dawna i bardzo dobrze osadzonych w miejscowej społeczności. Ta grupa wysunęła argument, że cała rodzina jest dobrze we wsi zintegrowana, może tam liczyć na pomoc (np. że w razie czego ktoś dzieci przypilnuje), że przeprowadzka może matkę zupełnie zdestabilizować, itd.
Teraz sytuacja jest taka: przeprowadzka do HJS byłaby dla całej rodziny obiektywną poprawą warunków. Dzieci wprawdzie musiałyby zmienić przedszkole, ale i tak dopiero po wakacjach, a najstarsza dziewczynka, która w jesieni pójdzie do szkoły, po przeprowadzce nie musiałaby tak daleko jeździć. Znajomych rodzina ma również w mieście, nawet w tym domu, gdzie mieliby mieszkać, więc przeprowadzka nie oznaczałaby nagłej izolacji socjalnej, ale taki stopień integracji jak obecnie na wsi, zapewne nie byłby możliwy, a w każdym razie nie tak szybko. Ojciec, na którego w tej chwili spadła większość prac domowych, opieka nad dziećmi, itd., miałby oczywiście znacznie łatwiejsze życie, bo wszędzie blisko. Ale równocześnie nie można wykluczyć, że stan matki po przeprowadzce istotnie by się pogorszył, chociaż równie dobrze mogłoby być wręcz odwrotnie.
Sozialamtowi zależy na tym, żeby rodzina jak najszybciej przeprowadziła się do miasta. Grupa pomagaczy nalega, żeby zostali na wsi. Lekarze na dwoje wróżą. W samej rodzinie ojciec jest (gorąco!) za przeprowadzką, a matka zależnie od dnia. A ja w tym wszystkim pełnię rolę koordynatora i przede wszystkim zastanawiam się, co dla tej rodziny rzeczywiście byłoby najlepsze.
No i na razie dalej jestem jako ta sosna rozdarta.
Nieznani sprawcy czasem też podrzucają panią hrabinę: http://www.youtube.com/watch?v=qfMni3F4Jlw 😉
Gdyby pani hrabina była już przetworzona na fłagrasa, to w zasadzie nie miałbym nic przeciwko jej podrzucaniu. 😆
Bo na salceson chyba się hrabin nie przetwarza? 🙄
Hrabina wręcz przeciwnie, Bobiku, wyżera. Lubi szampana, ostrygi, pieprzówkę i szparagi 😉 W ciemności fosforyzuje.
Przyjdzie do prostego psa, arystokracja jedna, ostrygi wyżre i jeszcze po nocy zaświeci! 👿
Ale tak właśnie podejrzewałem, dlatego od razu się zastrzegłem, że zgadzam się tylko na przetworzoną. 😉
Co gorsza ona nie przychodzi, ją podrzucają, czasem nawet w koszu na bieliznę. Nie ma wyboru… Hrabina podrzucona po prostu jest.
To zupełnie jak moje myszy. Też po prostu są. 🙄
Ale żeby z myszami radzić sobie przy pomocy pieprzówki, na to jeszcze nie wpadłem. 😯
To musi byc dosc popularna w tej wsi rodzina, skoro znalezli sie pomagacze, ktorzy chca aby zostala na wsi. I prawda jest, ze rodzina z jedna schizofreniczna osoba nie bedzie sie zapewne w miescie tak dobrze integrowac jak w malej lokalnej spolecznosci. Ludzie boja sie schizofrenikow, zas jednym z przejlenstw tej choroby jest to, ze choremu trudno jest zawierac blizsze przyjazni i nawiazywac relacje. Co innego relacje juz istniejace, powstale zanim schozpfrenia dala o sobie znac. W moim domu na 16 mieszkan byla jedna samotna schozfreniczka i sasiedzi bali sie jej jak ognia. Ja chowalam jej w garazu wyrzucane przez okna z pietra meble i sprzety, zwracalam, jak ona wracala po parotygodniowym pobycie ze szpitala, staralam sie utrzymywac dobrosasiedzkie stosunki, ale tez czasami mialam dosc Mary. Ona sie w koncu zadzgala nozem w czasie ataku i zmarla po parotygodniowym pobycie w szpitalu. BYlam jedyna osoba z bloku, ktora utrzymywala z nia serdeczne stosunki, ale przyjaznic sie bylo nie sposob, choc robilam nad soba wysilek.
Wiec miasto moze byc bardzo samotnym miejscem dla takiej rodziny na dluzsza mete, choc pewnie bedzie lzejsze z powodu biskosci i dostepnosci wszystkiego.
Intuicja mowi mi, ze wies jest lepsza, ale na miejscu tej rodziny pewnie bym sie rwala do miasta, zwlaszcza jesli proponuja in atrakcyjny adres w centrum. Ale otoczenie ludzkie jest chyba wazniejsze. Chyba. Chyba?
Jestem ciężko zdumiona urzędem, któremu się chce rozważać i proponować, a nie odgórnie narzucać jedynie słuszne i bezdyskusyjne 😯
No tak, ale rodzina to nie tylko ta chora Ojciec jest bardzo towarzyski i „diełowoj”, więc na tej wsi dosyć cierpi. A dzieciom na razie na wsi jest świetnie, ale najpóźniej, kiedy pójdą do szkoły (a to już wkrótce), poczują się właśnie ze względu tę wieś izolowane. Bo szkoła jest w mieście, wszelkie zajęcia pozalekcyjne w mieście i większość koleżeństwa będzie mieszkać tamże. Dla innych dzieci w tej wsi jest to mniejszy problem, bo są wszędzie dowożone autem, ale ta rodzina nie będzie miała takiej możliwości.
I tak się zastanawiam: jeżeli reszta rodziny będzie sfrustrowana, że ze względu na matkę musieli zostać na wsi i będzie mieć jej w duchu za złe, to czy to dla matki będzie takie dobre? No i czy interes matki jest tu absolutnie nadrzędny, wobec interesów 4 pozostałych osób?
Tak, ja tez bym tej rodziny z malej, zintegrowanej spolecznosci nie przenosila. Oprocz tego, co napisala Helena (trudnosci u schizofrenikow w nawiazywaniu relacji, nie mowiac o przyjazniach), dla calej rodziny chyba obecna diagnoza, i zwiazane z nia objawy sa jednak szokiem, jesli diagnoza jest calkiem swieza. W tej sytuacji kazdy dodatkowy stres (a przeprowadzka zawsze jednak nim jest) moze byc niedobry nie tylko dla matki, ale dla nich wszystkich (bo przy takich chorobach cierpi cala rodzina). Co innego – byc moze – gdy sie choc troche do sytuacji przyzwyczaja (na ile mozna), matce dobierze sie odpowiednie leki (co zajmuje czas), i cala sytuacja zwiazana z choroba ulegnie jednak jakiej takiej stabilizacji. Wtedy mozna sie nad tym znowu zastanowic. Ale, jak rozumiem, Sozialamtowi zalezy na pospiechu, a to akurat sytuacja, gdzie pospiech jest najmniej wskazany. I nie wiem, czy w praktyce ten pospiech, zwiazany ze sprawami finansowymi, nie wygra z wszystkimi innymi argumentami.
A swoja droga, to jakie warunki postawili lekarze, przy ktorych ich zdaniem ta przeprowadzka nie mialaby ujemnych skutkow?
Haneczko, ten Sozialamt w W. należałoby oprawić w ramki i powiesić nad łóżkiem. Ja też drugiego takiego nie znam. A wiem co mówię, bo wcześniej pracowałem gdzie indziej i sam już czasem się do psychiatryka nadawałem właśnie z powodu tamtejszego Sozialamtu.
Nie twierdzę, że wszystkie urzędy, z którymi mam do czynienia, są równie znakomite. Co to, to nie. Ale przyjemnie, że chociaż jeden. 🙂
Nie, nie mysle, ze interes matki jest nadrzedny wzgledem pozostalej czworki, natomiast mysle, ze na dlyzsza mete bedzie im na wsi lepiej ze wzgledu na takich sasiadow jakich oni maja w tej chwili.
Brak transportu jest oczywoscie powaznym ograniczeniem, ale nie az tak chyba powaznym jesli rodzice zrobia prawa jazdy i kupia np. uzywany samochod.
Według mnie interes matki nie jest nadrzędny. Może to zabrzmi okropnie bezdusznie, ale jestem zdania, że nadrzędny jest interes dzieci i ojca, który w tej chwili pełni rolę psychicznej i funkcjonalnej podpory tej rodziny. Chorej kobiecie, tak przyjmniej uważam, należy zapewnić możliwie najlepsza opiekę, ale to nie znaczy, że życie całej czwórki ma się kręcić wyłącznie wokół jej choroby. To sobie właśnie pomyślałam w pierwszym odruchu, kiedy przeczytałam tę historię.
Moniko, Sozialamtowi wprawdzie zależy na pośpiechu, ale jednak zgadzają się sprawę odraczać, póki nie ma jakiegoś satysfakcjonującego dla wszystkich rozwiązania. Ale zrozumiałe też, że nie mogą sprawy ciągnąć w nieskończoność, bo oni też mają swoją nadrzędną jednostkę, która może powiedzieć dość i zacząć załatwiać sprawę po swojemu.
Co do całej rodziny, napisałem już wyżej – przeprowadzka miałaby dla nich bardzo dużo plusów i ojciec jest absolutnie za. I nie jest tak, że w nowym miejscu nie znaliby nikogo – tu też mają dużo znajomych, chociaż raczej w społeczności azylanckiej, nie miejscowej.
Zalecenia lekarzy były następujące: dodatkowy pokój dla matki, żeby mogła się tam w razie czego wycofać i mieć spokój. Załatwienie w mieście dla dwojga młodszych dzieci miejsc w przedszkolu od jesieni (bardzo trudno, bo miejsc mało). Do końca roku przedszkolnego zapewnienie dowozu dzieci do starego przedszkola. Zagwarantowanie opieki nad dziećmi w nagłych przypadkach (np. kiedy ojciec będzie musiał pojechać z matką do lekarza). Zorientowanie się, czy w nowym miejscu rodzina będzie miała od początku jakieś więzi socjalne. To wszystko Sozialamt załatwił po prostu wzorowo. I od lekarzy pewnie można by w związku z tym dostać OK. Ale ja wciąż jeszcze nie jestem całkiem pewien, czy dla mnie wszystko jest OK.
Tam, gdzie chce większość, czyli ojciec i dzieci. Matka może dołować wszędzie, na wsi i w mieście. To reszta rodziny musi mieć odskocznie i azyle, żeby nie ugrzęznąć. Jedna frustracja to mniej niż pięć frustracji.
A dla mnie jednak ujmowanie problemu w kategoriach, czy interes – obecnie schizofrenicznej – matki jest nadrzedny wobec interesu reszty czlonkow tej rodziny, czy tez odwrotnie, jest jednak nieco sztuczne, bo dopoki sa rodzina, i matka jest w tej rodzinie obecna, to jej stan zdrowia takze bedzie mocno rzutowal na stan psychiczny pozostalych jej czlonkow. Dla dzieci, na przyklad, moze byc mniej wazne, ze beda dalej jezdzily autobusem, niz to ze matka, gdy wroca do domu, bedzie funckjonowac lepiej raczej niz gorzej, bo one, mimo jej choroby, nadal jej potrzebuja. A ojcu trzeba koniecznie zapewnic „urlopy od obowiazkow”, bo bycie wsparciem i podpora calej rodziny w takiej sytuacji jest rzeczywiscie niezwykle trudne i obciazajace.
A brak transportu byc moze tez choc czesciowo mozna nadrobic dzieki oddanej grupie pomagaczy, o ktorej wspomnial Bobik.
Heleno, samochodu nie kupią, bo – pomijając już finanse – niepracującym azylantom samochodu posiadać po prostu nie wolno. Taki przepis i już. A żeby ktokolwiek w tej rodzinie zaczął wkrótce pracować, to raczej nierealne.
Żadna grupa pomagaczy nie jest w stanie zapewniać transportu na okrągło, piątek, świątek. A tylko taki sprawę rozwiązuje, bo przecież codziennie – szkoła, zakupy, wszystkie dzienne sprawy.
Tyle, ze to zycie BEDZIE sie krecic wokol jej atakow chorobowych, chca czy nie chca. To jest choroba, ktora w sposob bezlitosny zagarnia cala rodzine – na szczescie nie caly czas, tylko wtedy kiedy nadchodzi kolejny atak. I wtedy bardzo wazna jest ta siec wsparcia i poczucia, ze sie nie jest z tym sam na sam. Bardzo wiele takich rodzin sie rozpada, bp najblizsi, w tym takze dzieci, nie daja sobie rady psychicznie jesli chora osoba mieszka pod tym samym dachem.
Moniko, ale tak naprawdę wcale nie ma gwarancji, gdzie matka będzie lepiej funkcjonować. Rozchorowała się w końcu wśród tej przyjaznej, wspierającej społeczności. I równie dobrze tam choroba może postępować. A wtedy to dla rodziny będzie obciążenie jeszcze większe – zrezygnowaliśmy ze wszystkiego, żeby mama lepiej się czuła i okazuje się, że niepotrzebnie.
Poza tym muszę brać pod uwagę, że w mieście i ojciec, i dzieci będą mieć możliwości jakiejś odskoczni od choroby – wyjść na lody, do sklepu, na deptak, pojechać do większego miasta. A na tej wsi strasznie się to wszystko kisi we własnym sosie.
Nie wolno miec samochodu nawet kiedy w rodzinie jest osoba na trwale niepelnosprawna? 😯 Tego nawer Anglicy nie wymyslili! A juz rozne idiotyzmy przeciez powymyslali!
Matkę w zasadzie wszystko może zdestabilizować w bliższej lub dalszej przyszłości. Dzieci będą dorastały, sąsiedzi będą się czasem wyprowadzać, a nowi wprowadzać, ktoś gdzieś zbuduje nowy dom, sklep czy parking, a w spożywczym zatrudniona zostanie nowa sprzedawczyni. Nie sposób zapewnić chorej osobie całkowicie stabilnego otoczenia. Pozostanie na wsi nie daje gwarancji remisji choroby. Zakładam, że gdyby istniała konieczność hospitalizacji, czy codziennej terapii, lepsza infrastruktura do tych celów byłaby w mieście. Ułatwiłoby to ojcu łączenie opieki nad żoną z opieką nad dziećmi.
Wolno byłoby mieć samochód, gdyby była osoba ruchowo niepełnosprawna. Ale tu nie jest. W nagłych przypadkach azylantom wolno wezwać taksówkę na koszt Socjalu, co oczywiście codziennych problemów nie rozwiązuje.
No i utrzymanie samochodu – podatki, ubezpieczenia, benzyna – zwłaszcza jeśli się nim dużo jeździ, też jest dla niepracującego azylanta zbyt kosztowne.
No właśnie, ja też mam takie obawy jak Vesper, że matkę zdestabilizować może cokolwiek, nawet nie tylko okoliczności zewnętrzne i całe to poświęcenie reszty rodziny i tak nie pomoże. Schizofrenia ma własną dynamikę, nie całkiem zależną od otoczenia, a często całkiem niezależną.
A jak chodzi o dzieci jest jeszcze bardzo istotny aspekt – w wieku szkolnym coraz ważniejsze będzie dla nich, żeby mieszkały w normalnym domu, „takim jak wszyscy”. Żeby koleżeństwo nie wstydziło się do nich przychodzić. Ten dom w mieście jest normalny, a na wsi nie – to jest jednak dom azylancki, zapuszczony i odbijający od otoczenia. I im starsze dzieci, tym boleśniej to odczuwają.
Moim zdaniem bynajmniej nie chodzi o to by zapewnic stabilne otoczenie – nie ma ono najmniejszego wpluwu na to kiedy atak sie rozpocznie, a kiedy skonczy. To jest kwestia biochemii mozgu, a nie psychiki i otoczenia. Beda okresy pelnej stabilnosvi i racjonalnosci i beda kompletne odloty, dluzsze pobyty w szpitalu. Rzecz jednak w tym, ze wiekszosc ludzi z ktorymi sie zetknelam w duzych miastach, schizofrenika sie boi i omija duzym lukiem czy jest „chory” czy „zdrowy” w danym momencie. Ze schizofrenia mozna zyc, ale trudno bardzo znalezc ludzi, ktorzy rozumieja dynamike tej choroby i ja toleruja.
Co do niepelnosprawnosci. Wszystkie istniejace na rynku srodki na schizofrenie powoduja wiele dokuczliwych skutkow ubocznych po jakims czasie – dlatego chorzy czesto pzrestaja je brac i wtedy ataki wracaja with vengence. Jednym z gorszych skutkow farmakologii sa starszliwe spazmy miesni, nie zezwalajce czesto nawet wejsc czy zejsc po schodach. Wiec jest to wtedy niepelnosprawnosc jak najbardziej ruchowa. Nie wyobrazam sobie aby socjal nie bral tego pod uwage.
Nieustanna lajza – a to z Bobikiem, a to z Monika. Bo nie umiem pisac szybko.
Tym bardziej skłaniałabym się ku rozwiązaniu z przeprowadzką. Schizofrenik w rodzinie już pociąga za sobą jakąś formę stygmatyzacji, mieszkanie w ośrodku azylanckim to kolejny stygmat. Dobrze by było, gdyby dzieci zasymilowały się z otoczeniem, w którym będą funkcjonowac kiedyś jako dorośli, może nie tym samym, ale podobnym, bardziej przemieszanym, jak to w mieście. Przecież chyba nie spędzą reszty życia w tej samej wsi, a jeśli w niej pozostaną ze względu na chorobę matki, może się okazać, że w przyszłości poza tym środowiskiem nie będą potrafiły funkcjonować. Właśnie dlatego, że z powodu choroby matki przyjęłyby postawę dobrowolnej alienacji, na zasadzie „jesteśmy inni, bo nasza mama jest chora; nie wolno nam opuścić tego środowiska, bo tu jest dobrze i bezpiecznie, a gdzie indziej jest stasznie i źle”. Chyba jest takie ryzyko.
Nie wiedziałem o tych skutkach ubocznych – będę się musiał zainteresować. Ale tak, gdyby doszło do niesprawności ruchowej, to oczywiście, że socjal wziąłby to pod uwagę.
Jeszcze jedna konieczna korekta – to miejsce, do którego ta rodzina miałaby się przeprowadzić, to nie jest żadne duże miasto. Mieścina zaledwie i to z tych najmniejszych. Tyle że infrastruktura tam jest bardziej typu miejskiego, a na wsi jej nie ma ani trochę, co właśnie życie potrafi bardzo utrudnić.
Trudna sprawa, bo niestety, rodzina czy nie, ale długofalowo interesy poszczególnych jej członków mogą nie być takie same. Mogą nawet stać w konflikcie. Jakoś przeważa we mnie opcja, by bardziej wesprzeć integrację zdrowych członków rodziny z otoczeniem, rozwój i lepsze warunki do kształcenia dzieci. Boże, ja wiem, jak to strasznie zabrzmi, ale napiszę – schizofrenii, przy obcnym stanie wiedzy medycznej, nie da się wyleczyć. Ta kobieta z dużym prawdopodobieństwem będzie chora do końca życia. Dzieci i ojciec muszą jakoś funkcjonować.
Bez Łajzy dziś się chyba nie obejdzie, ale tak często bywa przy dyskusjach z dłuższymi postami. 🙂
A jeszcze co rusz uświadamiam sobie, że o jakimś aspekcie tej sprawy nie wspomniałem. Np. o tym, co poruszyła Vesper – że istnieje niebezpieczeństwo powstania takiego kokonu, poza którym ta rodzina nie będzie potrafiła funkcjonować. I jeszcze jedno – w przypadku ludzi niezależnych od Sozialu ewentualne błędne decyzje łatwiej byłoby na bieżąco korygować. Ludzie mogliby np. przeprowadzić się, ale jeśli zobaczą, że to był błąd, wrócić na wieś. Lub odwrotnie, gdyby zauważyli, że jednak im ta wieś nie służy, wynieść się do miasta. Ale tu w ten sposób się nie da. Każda decyzja, w jedną lub drugą stronę, będzie na najbliższe lata ostateczna.
Rozumiecie, dlaczego mam od tego głowaból i niemożność powiedzenia sobie, że już wiem i od jutra zacznę obdzwaniać kogo trzeba w takim to a takim duchu?
Na te spazmy najlepsza jest marijuana. Od jakiegos czasu istnieje na rynku specjalny spray marijuanowy, ale farmakolodzy tak dalece postarali sie aby lekarstwo nie bylo „rekreacyjne”, ze ono zwyczajnie nie dziala, jak sprawdzilysmy to na E. Poszlo do smieci.
Musi byc prawdziwa marycha, z pomoca ktorej nasza niezyjaca juz przyjaciolka -lekarka w Afryce nawet skomplikowane operacje robila, bo nie bylo innych srodkow przeciwbolowych. Nie mogla sie nachwalic jaki to dobry srodek i bez skukow ubocznych. Mary- moja sasiadka tez miala zapasik.
Przynajmniej z marychą problemów nie będzie, bo stąd do Holandii i bez samochodu, swobodną piechotką można dojść. 🙂 I ceny też nie są zaporowe.
Bobiku, pomyślałam o jeszcze jednej kwestii. O pomagaczach. To cudownie, że wspierają tę rodzinę, że poświęcają swój czas i energię. Ale od pomocy otoczenia można się uzależnić. Moim zadaniem, każde rozwiązanie, które będzie wspierać większą samodzielność tej rodziny będzie lepsze od takiego, które skazuje na pomoc, choćby nawet najżyczliwszych sąsiadów. Znowu skupiam się bardziej na dzieciach i ojcu, a nie na chorej kobiecie, ale takie spojrzenie wydaje mi się bardziej zdroworozsądkowe.
Vesper, wlasnie dlatego, ze schizofrenia jest choroba nieuleczalna, acz majaca czasem calkiem spore momenty wzglednego spokoju (oczywiscie – przy braniu lekow), i ze branie lekow ma przykre skutki uboczne dotyczace ograniczen ruchowych (i nie tylko!), mowienie o unikaniu uzaleznienia rodziny od pomocy z zewnatrz jest jednak – moim zdaniem – calkiem chybione. Takie rodziny zawsze beda wymagaly wiekszej pomocy, czy nam sie to podoba, czy nie. I nie mozna do tego przykladac miarek jak do zdrowych rodzin. Natomiast dzieci, w zwiazku z „dorosla” sytuacja napotkana wczesnie w zyciu, czesto bywaja calkiem zaradne, bo musza sobie radzic, gdy matka nie funkcjonuje.
A reszte zostawiam chwilowo Helenie (z ktora jestem on the same page), bo moje dzieci tez nie lubia, gdy im parujaca kolacja stygnie. 😉
Bobuk, a teraz opowiedz: co ta rodzina ma na wsi, a co im proponuja w miescie – czy obecnie nieszka w oddxzielnym domu czy w jakinms „osrodku”? Czy w miescie beda mieszkac w bloku i jak duzym? Bo to jest wazne.
Moim zdaniem „blok”, klatka schodowa etc nie jest dobrym rozwiazaniem w przypadku rodziny z chora na TE wlasnie chorobe. Bo jest ona „aspoleczna”, duzo halasow, krzykow, irracjionalnych zachowan narazajacych na powazne konflikty z sasiadami (Mary kiedys przyszla z mlotkiem i powybijala szyby w samochodzie, ktpory ktos mial czelnosc zostawic na miejscu nalezacym do E. – wiec ona to w obronie E. zrobila. Kiedy indziej zadzwonikla do mnie sasiadka, ze Mary zaczaila sie kolo jej drzwo z duzym kijem nad glowa – tak faktycznie bylo, jak wyjrzalam z okna. Po kazdym jej ataku cale podwprko zasypane bylo szklem – bo wyrzucala z okna naczynia, zas caly smietnik wypelniony byl jej meblami i sprzetami, zerwana podloga i kaflami ze scian. Rozumiesz, ze nie przysparzalo jej to przyjaciol w sasiedztwie, choc w tamtym czasie mielismy w bloku wylacznie Anglikow starej daty – tolerancyjnych i spokojnych).
Chyba miałem cichą, a nierealną nadzieję, że na blogu wszyscy przemówią jednym głosem, uświadamiając mi, że sprawa jest w gruncie rzeczy prosta, a tylko ja przekombinowałem. 😉
Ale w sumie widzę już, co muszę zrobić – jeszcze raz porozmawiać z lekarzami i pokazać im sprawę nie tylko od strony pacjentki, ale i całego jej systemu rodzinnego. Była wprawdzie już kiedyś taka rozmowa, ale wstępna i bez tego całego kontekstu przeprowadzkowego. A potem się jeszcze raz zastanowię.
Bo ja się w duchu skłaniam raczej ku poparciu przeprowadzki, ale bardzo bym nie chciał zaszkodzić.
Heleno, bardzo dobrze opisujesz swoje kolejne spotkania z Mary, ale chyba tez trzeba nadmienic, ze nie u wszystkich schizofrenia (a to bardzo szeroka diagnoza i tak) przejawia sie niekontrolowana agresja wobec otoczenia. Czesto wystepuje auto-agresja, a czasem po prostu halucynacje, zamieszanie myslowe i inne objawy, bardzo dotkliwe dla pacjenta i rodziny, ale nie tak niebezpieczne dla dalszego otoczenia. Tyle ,ze wszystkie te objawy chorego (a tez i jego rodzine) alienuja mocno z otoczenia. I dlatego chec pomocy jest szczegolnie cenna.
W Stanach sami chorzy i rodziny bardzo protestuja przeciwko tylko takiemu przedstawianiu choroby, bo choc i tak bywa, to wlasnie najczesciej chorzy probuja sami sobie zrobic krzywde.
Heleno, trochę już o tym pisałem, że jak chodzi o warunki czysto mieszkaniowe, to w mieście byłyby bez porównania lepsze. To jest wprawdzie blok, ale bardzo niewielki i pojedynczy, wśród niskiej zabudowy, a nie na osiedlu. Nowy i szalenie zadbany, z czyściutką klatką schodową, no, po prostu normalny, niemiecki dom. A na wsi też jest to rodzaj niewielkiego bloku, ale stary, brudny i w rozsypce. Remontowany na pewno nie będzie.
I tu, i tu mieszkają wyłącznie azylanci, ale w tym domu w mieście bardziej „wyselekcjonowani”, tzn. tacy, którzy dają gwarancję, że nie będą smarować po ścianach i trzymać świniaka w wannie. No, co tu dużo gadać – jak na dom socjalny to jest po prostu luksus. I ludziom tam się jakoś chce utrzymywać porządek, dbać o otoczenie, malować, meblować i kłaść serwetki na komodzie. A w innych domych azylanckich im się nie chce.
Ta osoba, o której piszę, agresji wobec otoczenia na razie nie przejawia, natomiast autoagresję tak. Co szczególnie dla dzieci jest przerażające i niezrozumiałe, dlatego bardzo się zastanawiam nad tym, w jakim otoczeniu lepiej będą mogły sobie z tym radzić.
Nie mogę przemówić ani jednym głosem, bo mi go historia nieco odebrała. Więc rozumiem, że świat się skończy i to źle, ale przynajmniej w międzyczasie jest tu i tam nieco dobrych ludzi używających dobrych rozwiązań instytucjonalnych…
Wiekszosc agresji Mary byla skierowana na siebie, ale i tak wszyscy cierpieli – bo powybijala szyby u siebie, bp zalala mieszkanie woda i powyrywala lampy z sufitu, co grpilo zalaniem z gory wszytkich instalacji na parterze. etc. etc/
Tak, schizo ma szerokie spektrum i nawet ataki u jednej osoby moga byc ostrzejsze i lagodniejsze. U Mary to sie pogarszalo z uplywem czasu. Zalezalo to takze pd tego jak szybko zainterweniowaly sluzby psychiatryczne, W czasie jej ostatniego, fatalnego ataku, kiedy podzgala sie kuchennym nozem, przebijajac sobie pluca i watroba, ja w ciagu tygodnia wykonalam 11 telefonow do szpitala i bylam traktowana jak natretna mucha, choc Mary mnie oficjalnie zglosila jako next of kin – najblizsza Jezusmaria rodzine. Jej wlasna rodzina – bracia i bratowe nie chcialy jej znac, choc mieszkali w Kingston -pol godziny jazdy samochodem. Ywazali, ze powinna wziac sie w garsc i przestac byc zakala. Irlandzcy katolicy, by the way.
Ludziom bardzo trudno przyjac, ze ta osoba naprawde nie kieruje wlasnymi poczynaniami, zwlaszcza, ze sa lepsze okresy i gorsze. Niektorzy schizofrenicy zreszta maja sie coraz gorzej, a niektorzy (choc zdarza sie to rzadko) maja np. jeden bardzo ostry epizod i to wszystko (choc nigdy juz nie mozna ich uznac za wyleczonych). Tym trudniej wlasnie nawet najblizszej rodzinie na te wszystkie zmiany reagowac. No i dla dzieci to szczegolnie okropna hustawka, bo one te matke widza, i jej emocjonalnie potrzebuja, a tymczasem raz przytula, a raz przeraza (nawet jesli to nie im, a sobie chce zrobic krzywde, bo dziecko, zwlaszcza male, utozsamia obecnosc matki z ogolnym poczuciem wlasnego bezpieczenstwa).
Moniko, to oczywiste, że rodzina ta będzie przez bardzo długi czas potrzebowac pomocy z zewnątrz. Ale niesamodzielność jest stopniowalna. Można potrzebować pomocy, a można być na nią skazanym. Można gdzieś pojechac autobusem albo czekac aż ktoś z sąsiadów będzie miał wolna chwilę i trochę dobrej woli, żeby podrzucić swoim samochodem. Dlatego, Bobiku, zwróciłabym też uwagę na nazwijmy to strukture i dynamike pomocy, której rodzina ta doświadcza ze strony otoczenia na wsi. Do czego zmierzam. Czy istnieje jakaś większa sieć powiązań tej rodziny z otoczeniem (pokrewieństwo na przykład, czy objęcie pomocą przez jakieś stowarzyszenie), która zapewnia im tę pomoc, czy jest to raczej wyłącznie gest dobrej woli sąsiadów. Jak długo ta kobieta jest chora ergo jako długo otoczenie otacza ich wsparciem. Czy dobra wola tych ludzi była już w jakiś sposób wystawiona na próbę. Czy pomaga im większa grupa osób, których działanie podlega jakimś regulacjom, czy full spontan ludzi dobrej woli, dajmy na to skupionych wokół jednej czy dwóch osób nastwionych szczególnie prospołecznie. Bo jeśli full sponatn ze społecznikiem w centrum, to byłabym bardzo ostrożna. Takie idylle przeważnie trwają do pierwszego zgrzytu albo do wyłączenia się społecznika z roli. To są azylanci. Nawet nie imigranci, samodzielni finansowo, pracujący itd, tylko ludzie skazani na pomoc socjalną, a więc i bez choroby w rodzinie już niesamodzielni. Już stygmatyzowani, „obcy”. To nie amerykańskie miasto z artystowskimi tradycjami, tylko małe nadreńska wieś, w której lepsze szanse na asymilację ma nie indywidualista, tylko ktoś ze zdolnością społecznej mimikry. Sytuacja tej rodziny jest szczególnie newralgiczna. Nie można ich „wystawiać”. A co jeśli nastawienie tego wiejskiego otoczenia się zmieni? Jeśli któreś z dzieci będzie widziane w pobliżu miejsca, gdzie ktoś komuś wybił szybę? Normalnie można by było wzruszyć ramionami, że jakoś się wyjaśni, ale tutaj odwrócenie się tendencji do pomagania może byc sankcją za bardzo małe przewinienia wobec lokalnej grupy. Stabilniejszą sytuację daje pomoc ze strony jakichś instytucji, bardziej sformalizowanych grup. Życzliwość i akceptacja ze strony sąsiadów jest bezcenna, ale to wrażliwa zmienna. Gdybam oczywiście, snując czarne scenariusze, bo mam bardzo mało danych o tych ludziach i ich otoczeniu.
Wiecie co, ja chyba muszę choć przez chwilę o czym innym. Bo dziś przez większość dnia zajmowałem się właśnie tą sprawą i jeszcze długo po zakończeniu godzin urzędowych leżała mi na wątpiach, a jutro będzie leżeć znowu, ale teraz dla własnego zdrowia psychicznego powinienem trochę zmienić klimat. 😉
Nie słyszał ktoś jakiegoś dobrego kawału? A może Pan Prezydęt znowu coś zabawnego powiedział? 🙂
Niestety, nic mi o tym nie wiadomo. Pociesz się, że przynajmniej nie powstrzymała Cię przez zrobieniem bakłażanowego kawioru mała (4 i półletnia) liga obrony bakłażanów. Liga uznała, że trzymanie bakłażanów w rozgrzanym piekarniku jest przejawem barbarzyństwa i zaapelowała do moich uczuć wyższych. No i nie zrobiłam tego kawioru 🙁
Vesper, nie bardzo rozumiem, co masz na mysli mowiac, ze male miasto nadrenskie nie jest amerykanskim miastem z artystowskimi tradycjami. Mysle, ze to chyba dosc oczywiste. Nie jest to tez polskie miasto, ani Zachodni Londyn, ani miasto chinskie… 😆 Co do pomocy zorganizowanej, to ufam Bobikowi, gdy chwali ten oddzial Sozialamtu, ale nie mozna tez przecenic dodatkowej pomocy, bo rodziny w takiej sytuacji potrzebuja duzo emocjonalnego wsparcia – niezaleznie od tego, pod jaka to jest szerokoscia geograficzna.
Ha! W obliczu bakłażana wyłazi ze mnie skrajny sadysta, którego nie powstrzymałyby prawdopodobnie nawet łkania czterolatki. Odwróciłbym jej uwagę zezwoleniem na zabazgranie ściany, a kiedy zaczęłaby się oddawać tej rozkosznej czynności, ja bakłażana buch do piekarnika! A potem siec, miażdżyć, dźgać widelcem, sypać sól i pieprz na rany… 😆
Mam na myśli to, że są miejsca, gdzie ludzie dają sobie więcej przestrzeni na indywidualzm. Czyjaś mama jest chora, czyjaś nie, ktoś jest z Afryki, a ktoś z Azji, ktoś latem chodzi w wełnianym szaliku, a ktoś zimą w klapkach. I wszystko gra. Nie ma sankcji za odmienność. A są miejsca gdzie tak nie jest. Jeśli wieś nadreńska w jakikolwiek sposób przypomina bawarskie miasteczko, to tam przejawem odmienności obarczonym nieformalną sankcją może być niesortowanie śmieci. Na szwedzkiej wsi wystarczy natomiast robić zakupy w inny dzień niż środa lub mieć ganek pomalowany na inny kolor niz reszta. takie odmienności się sumują. Wyskoczysz z czymś raz, to nic się nie dzieje, ale w zbiorowej pamięci już jest zaznaczony krzyżyk. Wyskoczysz z czymś ponownie, to juz recydywa. Jeśli możesz sobie pozwolić, żeby mieć to w nosie, to się po prostu uśmiechasz i robisz swoje, z casem ludzie sie przyzwyczajają, ale jeśli nie masz równego z nimi statusu i jesteś skazana na ich pomoc, to już gorzej. Jak mówię, tej konkretnej społeczności nie znam. Gdybam.
OK, to ja cos opowiem, co dzis slyszalam i bardzo mnie rozbawilo, i a propos socjalu, angielskiego. Czy slyszeliscie o takim obrazie, bardzo duzym naszego tyunajwiekszego zyjacego malarza Luciena Freuda, zatytylowanyn: Spiaca kierowniczka socjalu ?
Tu jest ten obraz, sprezedany pare lat temu na licytacji za 20 milionow funtow szterlingow – osiagakac najwieksza sume jaka kiedykolwiek ktokolwiek zaplacil za obraz zyjacego malarza.
http://www.guardian.co.uk/culture/2008/dec/21/sue-tilley-lucian-freud
Ciag dalszy za chwile.
Otoz rzeczona „kierowniczka socjalu” Sue Tully, pozowala do niego 9 miesiecy, dwa-trzy razy w tygodniu, zarabiajac za kazdym razem £20. Miala, jak opowiada spora frajde, nie tylko dlatego ze bardzo dobrze czyla sie w towarzystwie Freuda (prawnuka Zygmunta, coz to kurcze za fantastycznie utalentowana rodzina!), ale takze dlatego, ze po kazdej sesji zabieral ja na dobry obiad w drogiej restauracji obok pracowni.
Skonczony obraz bardzo jej sie podobal i Freud zrobil jej prezencik na zokoczenie – sztych tego obrazu, ktory wreczyl oprawiony i podpisal.
Ciag dalszy nastapi.
Sztych zawisl w kwaterunkowym mieszkaniu kierowniczki socjalu.
Wkrotce potem popadla ona w jakies klopoty finansowe, i bank, ktorem winna byla niewielka sume, naslal na nasza Wenus z Urzedu Swiadczen Sicjalntch komornika.
Ktoremu to komornikowu Sue Tilley zaproponowala tenze sztych.
Komornik obejrzal obrazek, skrzywil sie i odmowil.
Zamiast tego skonfiskowal kierowniczce … czajnik ekektryczny i suszarke do wlosow!.
Ciag dalszy nastapi.
Ta konkretna wieś nadreńska nie jest może tak strasznie ortodoksyjna i zuniformizowana, tzn. pewien stopień odmienności jest tolerowany, ale bez przesady. 😉 Kalifornia to na pewno nie jest. No i na pewno, jak to na wsi, nic nie pozostaje anonimowe, czyli jak ktoś zacznie od obrazu porządnego obywatela i dobrego sąsiada za bardzo odstawać, to nie ma tak, że ludzie wzruszą ramionami i pójdą dalej, albo powiedzą „nie moja sprawa”. To już faktycznie jest pewne napiętnowanie i groźba sankcji.
Ale przyznaję, że za mało tę społeczność znam, żeby powiedzieć, na ile napiętnowaniem może być dla niej choroba psychiczna.
Ladny ten obraz, Heleno, w tradycji rubensowsko-klimtowskiej. A czy ona pozowala w godzinach pracy, czy po? Bo interesujace jest to jej calkowite utozsamienie z wykonywanym zawodem w tytule obrazu. 😉
Poniewaz Sue potrzebowala i jednego i drugiego, z bolem wystawila sztych na licytatacje w Sothebys.
Sztych zostal sprzedany za 27 tysiecy funtow szterlingow.
Koniec opowiesci.
🙂
Swietna historia, Heleno. 😆 Co prawda rozstala sie ze sztychem, ale jest teraz slawna.
A z czajnikiem elektrycznym i suszarka tez by mi trudno sie bylo rozstac… 😉
Ach, jaka wspaniała kanapa! Chyba ze cztery psy średniogabarytowe by się na niej zmieściły. 😀
Ten Freud prawnuk w ogóle zresztą lubił kanapy. I słusznie, bo jest to w końcu zdecydowany postęp w stosunku do kozetki.
Historia Heleny rzeczywiście cudna 🙂 Tymczasem dobranoc
Przychodzila do Freuda w weekendy i w dni pracy kiedy zaczynala pozniej. Jest zreszta urocza osoba. Opowiadala, ze jak poszla na wystawe Freuda kiedy byla w Royal Academy to stala kolo zannego krytyka, ktory wyglaszal strasznie okrutne uwagi pod adresem Wenus l do swego kolegi. POklepala go po ramieniu i powiedziala: to o mnie pan mowi – i obserwpowala z przyjemnosci jak krytyk zapadal sie pod podloge z zaanbarasowania. Urocza Sue.
A obraz wspanialy. Widzialam go zanim zostal sprzedany.
Jakoś i mnie ta kanapa naprowadziła na taką myśl, że mógłbym wykorzystać pogodny nastrój, w który wprowadziła mnie Heleny historia i zwolna udać się w kierunku legowiska, licząc na przyjemne, dobrze się kończące sny.
Co wcale oczywiście nie znaczy, że ci, którzy mają ochotę dalej rozmawiać, muszą się udać w moje ślady. 😉
Dobranoc. 🙂
Dobranoc, Bobiku, dobranoc Wszyscy.
zima bez zmian. kawa. żadnych skomplikowanych dodatków
Bobiku,
ta historia, w której jesteś koordynatorem (na ile decydującym?) dla mnie jest dość jasna – przeprowadzka bliżej cywilizacji ma więcej plusów niż minusów. Pomagaczom – ochotnikom (co to za osoby i z jaką motywacją?) ochota przejdzie z czasem, zwłaszcza jak dzieci podrosną, a matka nie wykaże poprawy. Zniechęcenie będzie tym większe, im mniejsza będzie wdzięczność okazywana za wsparcie. Rzeczonej rodzinie należy umożliwić jak najdalej idącą samodzielność i odpowiedzialność za własne decyzje. Skoro ojciec chce przeprowadzki, to niech o niej zadecyduje. Nie wiem, z jakiego kręgu kulturowego jest ta rodzina, ale pewnie raczej z takiego, gdzie ojciec jest „głową” i ma autorytet. Jeżeli ważne decyzje życiowe będą podejmowane za niego, to przy labilnej matce dzieciaki nie będą w ogóle miały poczucia bezpieczeństwa, bo w rodzinie „rządzą” obcy ludzie.
Dzień dobry 🙂 Pogoda dziś u mnie jakaś taka… burkliwa. Chyba będę potrzebował trochę czasu, żeby wprowadzić się w jaki taki humor.
Kawę bez dodatków, owszem, wypiję, ale z dodatkiem śmietanki. 🙂
Dzień dobry. Wstałem tylko po to, żeby przeczytać następną historię o Sue Tully. A tu nic. To ja dziękuję za taki komputer i wracam do spania.
foma do okulisty…
słońce jak szalone, plusy dodatnie za oknem, wiosną pachnie…
zeen już było u okulisty i dostał różowe okulary. Gdzie jest to słońce, proszę zeena? Gdzie pachnie tą wiosną?
Może Sue Tully już się znudziło pozowanie i też wróciła do spania? 😉
zeen, foma niedawno sam się do okulisty wysyłał. Ale tylko w połowie. Chyba powinien wysłać i drugą połowę. 🙂
zeen śni 😉
Jak to gdzie?
Za oknem! 🙂
Słońce grzeje mą łysinę
wiosny kroki w uszach dudnią
gazda pierze swą gaździnę
aby wyglądała cudnie…
zeen, Ty też mnie do okulisty? 😯 kto jeszcze…?
Kot wyprany, powieszony
i gaździna też na sznurze.
Ach, radosne biją dzwony,
gdy wiosennie jest w naturze! 🙂
Aby z wzrostem temperatur
swą osobę czynić lepszą
nie pij już denaturatu
nie czyń twarzy jeszcze bledszą…
Każdy ptaszek i robaczek
do poróbstwa się zabiera,
ach, jak życia jakość skacze,
kiedy jest powyżej zera! 🙂
Na łysinie bazie rosną,
myśl figlarna rośnie w głowie:
co też ciekawego wiosną
Pan Prezydęt znowu powie?
wiosna ciepłym słonkiem grzeje
nie narzekam na podagrę
ciepły wiatr do portek wieje
chyba już odstawię viagrę…
Już piętnaście stopni w cieniu,
krę do morza Wisła spławia,
zeen po viagry odstawieniu
bezskutecznie się przystawia… 😆
Niech nie będzie ci przeszkodą
brak urody u kobiety
nawet to, że nie jest młodą
masz co robić: pisz kuplety…
Trawka rośnie coraz gęściej,
przez kałuże śmiga rower,
dzieci brudne jak nieszczęście –
zdałoby się zrobić nowe. 😀
Wiosna puka do ogródka
dzieci chętne do zabawy
znów potrzebna nowa kłódka
by nie wyżerały trawy…
…………………………….
Legendarną jej urodę
piewców opiewało sporo
językową swą swobodę
w jednym słowie zawrę: horror…
Wyżłopałem już dosyć kawy, żeby odpowiedzieć cubalibre (10.42). A odpowiadam chętnie, bo to daje wgląd w system pomocowy, jaki wypracowano w tym, nazwijmy to, powiecie, o którym opowiadałem. Decyzja w tej sprawie, tak samo jak w innych tego typu, nie będzie należała (na szczęście) do żadnej pojedynczej strony czy instytucji. Niby mógłby autorytatywnie zdecydować ten, kto trzyma kasę, czyli Sozial, ale to by oznaczało też całkowite wzięcie odpowiedzialności. W związku z czym Sozial rozsądnie postanowił dać ciałom doradczym prawo weta. A z kolei ciała doradcze zgodziły się nie korzystać z niego na hurra, tylko szukać takich możliwości, które zadowolą wszystkich. Innymi słowy, wszyscy umówili się, że będą dążyli do konsensu i robią to rzeczywiście, bez podkładania sobie świń, bezwzględnego wygrywania swoich atutów i pokazywania, kto jest ważniejszy. I to, kurczę, już od lat funkcjonuje. 😯
A przy okazji serdecznie dziękuję wszystkim, którzy zabrali głos w powyższej sprawie, bo mi to pomogło uporządkować moje własne myśli i argumenty.
No i zawsze przyjemnie, jak chociaż na chwilę można myślenie zwalić na innych. 😎
Chłop niczego się nie brzydzi
nie brak mu też animuszu
zmiana skarpet raz na tydzień
metr pięćdziesiąt w kapeluszu…
Z kapelusza jest pożytek,
bo gdy chłop doń zbierze dutki,
to uniknąć może spytek,
czemu urósł taki krótki. 😉
Konsens czyli nikt nie decyduje jednostkowo? Głosowanie większością głosów czy decyzja rodziny (ojca), a może jednak Sozialamtu, przy wsparciu lub sprzeciwie ciał doradczych?
Bo w końcu decyzja jednak zapada, jak sądzę.
Nie głosowanie, bo wtedy to by była demokracja, wraz ze wszystkimi jej wadami. 🙂 Konsens, czyli dyskutowanie, rozważanie, szukanie i przedstawianie wciąż nowych możliwości rozwiązania sprawy, aż wreszcie wszystkie strony powiedzą: OK, z tym mogę żyć, do tego wariantu nie mam tak poważnych zastrzeżeń, żeby opłacało się konsens naruszać. Albo jeszcze lepiej: to rozwiązanie, mimo że wcześniej na nie nie wpadłem, jest dla mnie całkowicie satysfakcjonujące.
Oczywiście wiele łatwiej jest stosować taką formułę w miejscowościach i społecznościach niewielkich, gdzie wszyscy wiedzą, że po wyjściu z sali obrad będą się na siebie natykać w wielu codziennych sytuacjach i jakoś tam są wzajemnie od siebie zależni. Ale spora porcja dobrej woli też jest do wytworzenia takiego układu niezbędna.
Bo męska rzecz być daleko
kiedy mowa o człowieku
bo szansa jest, że to o nim
a on właśnie z flachą w dłoni…
W małych społecznościach konsens to często decyzja najbardziej dominującego, reszta, uzależniona, przyklaskuje. W sytuacjach skomplikowanych konsens może być próbą zepchnięcia decyzji na tego, który najmniej się potrafi wymigać od ponoszenia odpowiedzialności. Reszta przytakuje dla świętego spokoju lub liczy na rewanż w kolejnej odsłonie.
E, zeen, miało być o wiośnie radośnie. 😀
Już rybka ogonkiem plusnęła w jeziorku,
kwiatuszek pomachał już płatkiem
i smuci się z lekka gonada w rozporku,
bo tęskno jej tak za przydatkiem…
plyniemy 😐
+4 ❗ jak tak dalej bedzie w nocy mroz w dzien cieplp to
wiosna moze przebisniegami zawitac 🙂
Heleny dykteryjka smakowita 😀
Cubalibra, oczywiście, że może być i tak. Ja opisałem sytuację, w której akurat jest inaczej. Można by długo analizować, dlaczego właśnie w tej miejscowości tak dobrze funkcjonuje i współpraca instytucji, i różne inne rzeczy, ale nie bardzo w tej chwili mam czas. W każdym razie im więcej takich „wysepek” społeczeństwa obywatelskiego, tym łatwiej uwierzyć w to, że to nie jest mrzonka, tylko rzecz do zrealizowania w praktyce. Co zresztą Monika pewnie potwierdzi na podstawie własnych doświadczeń. 🙂
Ale żeby nie było tak wszystko na różowo, zaraz dodam, że kiedy jakieś sprawy nie są rozstrzygane wyłącznie na miejscu, tylko w grę wchodzi jakaś jednostka nadrzędna, z większego miasta, to często zaczynają się schody… 🙄
A kiedy już minie
wiosenna gorączka
I żuczek zapyli stokrotkę
W rozporku zaswędzi
majowa rzeżączka
A krętek nagrodzi ciągotkę 😎
Rysiu, co tam przebiśniegami zawitać! Dziś rano przyjrzałem się temu, co wylazło spod stopniałego śniegu i stwierdziłem, że żonkile mają już z 10 cm. 😯
Pies śpi, a żonkil mu na skwerze rośnie. 😆
I westchnie ciągotka: ach, jednak się kręci,
bo pomnę jak kiedyś, przed rokiem
ten sam krętek wiosną tak bardzo mnie nęcił,
do spółki z tymżeż gonokokiem… 😉
Bobiku,ta rodzina to prawdopodobnie czeka jeszcze na azyl?
jakie maja szanse na udzielenie azylu?
majac osobiste doswiadczenie(bylismy Asylbewerber) namawialbym do przeniesienia sie do wiekszej miejscowosci(chociaz Heim pozostaje Heim_em,a
wiec getto),pozostaje tylko kwesta choroby i tutaj trudno wziac
jednoznacznie odpowiedzialnosc za ewentualne zle skutki
przenosin
Bobiku,na moich terenach zielonych jeszcze 30-40cm sniegu
to i zonkile i dadza rady 🙂
Dokoła świergoty, kląskania i tańce
robaczek radośnie swawoli
zaś z pokoju lubej dochodzą różańce
jak tu się rozmnażać do woli?
Monika potwierdzi, Bobiku (w szczegolach pozniej). 🙂
U nas jeszcze troche zabiegany poranek, ale podrzucam szybko artykul z NYT, ktory daje nieco do myslenia na temat schizofrenii. Choc autor, a i pacjenci-schizofrenicy niekoniecznie odrzucaja leki psychotropowe, to sam ruch, zeby wiecej wsluchiwac sie w przezycia pacjentow, i nie traktowac ich od momentu diagnozy zupelnie przedmiotowo. I maja calkiem interesujace wyniki. Wydaje mi sie, ze zwlaszcza we wspolczesnym, nowoczesnym spoleczenstwie, stawiajacym najwyzej zaradnosc i samodzielnosc, czasem sie o tym zapomina. A nad skutkami takiego podejscia warto sie zastanowic (co nie znaczy, jak podkresla i artykul, ze nalezy porzucic leki).
http://www.nytimes.com/2007/03/25/magazine/25voices.t.html?_r=2
W rozgrzanym powietrzu na mięciutkiej trawie
zadałem się z piękną dziewczyną
i od tego czasu już tak się nie bawię,
zadaję się z penicyliną…
No co Ty, Rysiu, w jakich czasach Ty żyjesz? 😯 Może kiedyś tak było, że azylant dowolnie wybierał sobie miejsce pobytu, ale już dawno nie jest. Azylant przez Zuweisungsstelle, zwykle na szczeblu landu, zostaje przypisany do ziemi i nie ma zmiłuj się. Zmiana takiej decyzji jest niemal niemożliwa i w mojej karierze udało mi się to wyskakać tylko raz, za pomocą niebywałych wygibasów. A chodziło o dwójkę irańskich, bardzo schorowanych staruszków, których syn z rodziną mieszkał 50 km dalej i zobowiązywał się zapewnić im opiekę. Trzy razy dostawałem odmowę, nie poskutkował nawet argument finansowy, że profesjonalna opieka nad tymi staruszkami dużo kosztuje niemieckiego podatnika. W końcu udało mi się namówić do współpracy „urzędową” lekarkę z Gesundheitsamtu, która wysmarowała odpowiedni papier z dużą ilością pieczątek i dopiero to zadziałało.
Ujrzała penicylina
na dachu marcowe koty:
oj, wiosna już się zaczyna,
znów będzie dużo roboty…
wiem,wiem,Bobiku,moja opinia dotyczyla tego konkretnego przypadku(tutaj maja oni prawo wybrac)!
za naszych czasow nie wolno nam bylo opuszczac powiatu do
ktorego bylismy „zeslani”
ciekawe mozliwosci Moniko jak moze to wygladac teraz?
przy okazji przypomnialem sobie czytana kiedys ksiazke( 😳
ja jak zwykle tylko ksiazki) „zycie to nie bajka”
Joanne Greenberg „I Never Promised You a Rose Garden”
bohaterka,mloda(16/17) i niestety chora psychicznie,zyje w prawdziwym i stworzonym przez siebie swiecie,ktory jest realny,
ktory tylko ucieczka,schizofrenia
doskonale,wciagajaco opisana walka z choroba
polecam 🙂
puszcza wierzba listki swoje
i ja puścić się nie boję
liść nabrzmiewa w soki wszelkie
i obrzmienie moje wielkie
wszelki żywioł pary szuka
mnie choć ósmy krzyżyk stuka
robić też chcę za sokoła
jestem pewien, że podołam
niech no trafi się dzierlatka
będzie ze mnie jeszcze tatka
choć nie strzelam już jak z procy
nie potrzeba mi pomocy
lędźwia moje choć leciwe
wcale nie będą leniwe
lubię taką gimnastykę:
ty kontaktem a ja wtykiem
błysku może nie za dużo
lecz przewody jeszcze służą
przykazaniem bowiem bożym
w dziele życia się dołożyć
robię jak mnie nauczono
tak, jak robi to mąż z żoną
miałem przepiękne marzenia
do momentu obudzenia…
Dzien dobry,
Alez tu wesolo i wiosennie-poetycko! Przyjemnie bylo zobaczyc, ze inni ciezko pracowali na moje przebudzenie, dzis wyjatkowo pozne, bo nie zmruzylam oka do rana, keidy na calego juz spiewaly ptaki.
Ja wczoraj podjelam postanpowienie, ze dzis – nie ma zmiluj- poobcinam roze, ale pogoda jest tak mokra, ze nie ma sily. MNie tez juz wysoko powychodzily narcyzy i zonkile, a wraz z nimi chwasty pod rozami. Beda musialy poczekac.
Przeczytalam tez podrzucony przez Monike artykul – z mieszanymi uczuciami. Ja z ta szkola „leczenia” schizo z pomoca cognituve bahavioural therapy tu sie zetknelam (uprawala to corka przyjaciol – psycholozka) i zawsze uwazalam to za straszliwy humbug i oszustwo. Popieralabym oczywoscie grupy samopomocowe, ktore dziela sie doswiadczeniami, wspolnie znajduja strategie radzenia sobie z choroba – by all means, ale jednak nie stawialabym znaku rownosci miedzy halucynacjami sluchowymi w schizofrenii a halucynacjami przezywanymi pod wplywem depresji, silnych emocjonalnych perturbacji czy srodkow farmakologicznych, takich jak tramadol, podawany mi po operacji przez kilka tygodni i wywolujacym u mnie i wielu innych ludzi potezne halucynacje. Roznica polega na tym, ze ja od poczatku wiedzualam, ze sa to „bardzo prawdziwe” ale jednak urojenia (choc nikt mnie nie uprzedzil zawczasu) , moglam „stanac obok” i je obserwowac, a nawet sie nimi bawic, czego akurat schizofrenik nie porafi dopoki trwaja.
No i oczywiscie wlaczenie ciezkiej psychiatrycznej choroby w dyskurs wolnosciowy jest dla mnie mocnym przegieciem.
Jak tę wiosnę już się czuje,
kiedy zeen halucynuje!
Niechże jak najdłużej kima,
bo ma dobry wpływ na klimat. 😀
Heleno, ja mysle, ze to przegiecie jest jednak pewna odpowiedzia na poprzednie przegiecia, i tak sie toczy swiat… A terapii jakos dodatkowo pomagajacej (bez odstawiania lekow) na wlasnie staniecie obok, i spojrzenie na wlasne halucynacje z dystansem, jesli to moze dodatkowo pomoc, tak zupelnie bym nie odrzucala. I moze od razu powinnam powiedziec, ze sama znalam dosc blisko dwie osoby ze schizofrenia – obie non-violent. Jedna byl przyjaciel z dziecinstwa mojego ojca, a druga osoba to nieco dalszy, ale spotykany dosc czesto znajomy (blizej znalam reszte rodziny). Znalam ich rodziny, ktore z tym problemem zyly, i jakos bliskie mi jest, mimo wszystko, podejscie nieco szersze niz tylko farmakologiczno-somatyczne – takie chociazby jak opisane w ciagle, moim zdaniem, niezdeaktualizowanej ksiazce Kepinskiego o schizofrenii. I moze czesc mnie po prostu protestuje przeciwko automatycznemu calkowitemu spisaniu takich osob na straty (trudno, nie zrobilabym kariery w Sparcie), zastepujac mury szpitali psychiatrycznych wylacznie srodkami farmakologicznymi…
Rysiu, oprocz Greenberg, jest tez oczywiscie „Obled” Krzysztonia, jest tez Susan Hill „The Bird of Night” („Ptak nocy”, wydany po polsku), a i Goldinga „Darkness Visible” o te tematy zahacza. Podobnie ciekawe sa na przyklad ksiazki Ruth Padel na temat tych watkow, zwlaszcza „Whom Gods Destroy: Elements of Greek and Tragic Madness”.
A poza tym niech zyje wiosna, glownie odbijajaca sie u nas w swiezym sniegu! 😀
Drobny dodatek do wczorajszej rozmowy o poetyce hierarchów KK. 😉
– Profesor Krzysztof Skubiszewski był człowiekiem, w którym czuło się wiarę nadprzyrodzoną – o byłym ministrze spraw zagranicznych mówił podczas mszy pogrzebowej Józef Glemp.
CBT jako narzedzie wspomagajace radzenie sobie z objawami choroby – jak najbardziej. Byle nikt nie udawal, ze mozna leczyc schizo z pomoca psychologow. Bo juz im sie we lbach (psychologom) przewraca. 😆 😆 😆
Jozef Glemp, jest wybitnym oratoremm, slynnej w swiecie szkoly zoliborskiej…
Ciągle nic o Sue Tully ? Dobra, no to wracam do spania. A potrafię długo. Miś andsol
Ja bym bardzo był ciekaw subtelnego teologicznego rozróżnienia między wiarą nadprzyrodzoną, a wiarą przyrodzoną. Ciekawe, czy wybitny orator Józef Glemp kiedyś to wyłoży… 🙄
A Skubi byl studentem najblizszej przyjaciolki naszej Jasiuni, prof. prawa miedzynarodowego na uniwersytecie genewskim, Krystyny Marek. Byla az do swej smierci bardzo z Niego dumna. I na szczescie nadprzyrodzona wiara nie powstrzymywala Go przed uzywaniem zycia takiego, jakiego by Glemp chyba nie pochwalil… Z tego co pamietam…
Na Andsola wiosna bez Sue najwyraźniej w ogóle nie działa. 😉
I tak właśnie wyginął ród niedźwiedzi. Przez nadmiar marzeń i niedostatek świadomości, że jak się nie ma, co się lubi… 😥
We lbach to sie moze poprzewracac paru profesjom, Heleno – psychologom, neurofizjologom, filozofom, i pisarzom. Kazdemu sfrustrowanemu pisarzowi, ktory watpi w sens swoich wysilkow polecam „Proust Was A Neuroscientist” Jonah Lehrer’a (a i psychologowi, ktory szybko potrzebuje porecznych cytatow z literatury). 😆 😆 😆
Glemp to szkola kujawsko-poznanska, o ile mnie pamiec nie myli. Znam kogos, kto z nim chodzil do szkoly… 😉 Ale nie wiem, czy Haneczka, Rys i Jotka sie do niego przyznaja. 😆
Szkielko i oko, Moniko, szkielo i oko! Reszta to metafizyka i wiara nadprzyrodzona, 😆 😆 😆
XVIII- i XIX-wieczne szkielko i oko, a tymczasem teraz to juz raczej MRI’s, CAT scans i field studies, ktore humanistom poprawiaja samopoczucie (a przy okazji chleb odbieraja specjalistom od wiary nadprzyrodzonej)… 😆 😆 😆
Rzadko się zdarza, żebym tak zgrabnie mógł podsumować jakąś dyskusję. 😉 Dzisiejsze rozmowy z dwiema psychiatrkami i pracownikiem socjalnym kliniki doprowadziły do wspólnego wniosku, że najlepszym perspektywicznym rozwiązaniem dla całej rodziny będzie przeprowadzka do miasta. Lekarze po uwzględnieniu wszystkich aspektów zgodzili się, że rozwoju schizofrenii przewidzieć się nie da i równie dobrze może ona robić postępy (lub odwrotnie) tu, jak i tam, a szansa na samodzielność i normalne życie dla reszty rodziny większa jest w mieście. Czyli sprawę można uznać za załatwioną, bo ja też wetować tej opinii nie będę.
A o czymś w rodzaju wiary nadprzyrodzonej to już będzie w następnym wpisie. 😉
A tu tworcze zastosowanie internetu – tym razem przez profesjonalnych wlamywaczy. 😉 I jak tu nie mowic o postepie? 😉
http://www.huffingtonpost.com/2010/02/17/please-rob-me-site-tells_n_465966.html
Gratuluje Piesku! Napewno dobrze Ci poradzili i dobrze, ze decyzja nie spada wylacznie na Twoje mocarne barki. Ide czytac likk od Moniki.
Ja tez mysle, ze lekarze, znajacy cala sprawe w szczegolach, na pewno zdecydowali najlepiej, jak mogli. A przyszlosci do konca i tak nie da sie przewidziec.
Link krotki, Heleno, ale nieco ostrzegawczy. 😉
A tu jeszcze dla tych, ktorzy uwazaja, ze ogloszenia drobne to czesto najlepsza czesc gazety:
http://www.huffingtonpost.com/2010/02/18/creepy-classifieds-the-fu_n_466433.html
KOchani, ja tez mam niezla wiadomosc – dostalam bardzo rzeczowa odpowiedz z Biura rzecznika Praw Dziecka. Sprawie wyrywania matce chlopca nadany zostal oficjalny tryb i ma to zbadac sad. Zgadzaja sie, ze tryb tej „procedury” byl niedopuszczalny.
Niestety nie umiem tego skopiowac, wiec poslalam Bobikowi majac nadzieje, ze on potrafi i umiesci.
Ciesze sie. Tak, ciesze sie.
Zaraz napisze ppdziekowanie.
Bobiku, proszę, nie wciskaj mi Glempa w brzuch 🙁 I tak siedzę po uszy w prymasach 🙁
Bardzo dobra wiadomosc, Heleno. Mam nadzieje, ze jakos i te indywidualna sprawe wyjasnia, i moze przy okazji przemysla, jaka procedura ogolnie jest dopuszczalna, a jaka juz nie – zwlaszcza, gdy chodzi o dzieci. Nie kazdy moze liczyc, ze jego sprawa zajmie sie ktos taki, jak Bobik, kto rozwazy konsekwencje swoich decyzji i dzialan. A chodzi przeciez o to, zeby podobne wydarzenia sie nie powtarzaly w innych miejscach.
Z ta poznanskoscia Glempa to ja bylam, Haneczko. Teraz pomysl, jak cierpia zoliborzanie (ja na szczescie nie z tej dzielnicy, ale im wspolczuje)… 😆
Ona o tym tez pisze (dyrektorka z biura ombudsmana, ktora mi odpowiedziala).
Moniko, Bobiku 😳
Moniko,dziekuje za tytuly 🙂 bede za kilka dni w szczecinie to
z peczniejaca lista przetrzebie antykwariaty i ksiegarnie,a reszta
w berlinie 😀
miej te rodzine na oku,Bobiku
Helena 19:20 BRAWO!!!
@Helena: czy dyrektorka z biura ombudsmana to ombudskvinna?
Alem się uśmiał z tych drobnych ogłoszeń. 😀
Przerabianie odpowiedzi, którą Helena uzyskała od rzecznika, na dokument tekstowy zajęłoby dużo czasu, więc wrzucam to po prostu jako dwa obrazki:
https://www.blog-bobika.eu/foty/RPG1.jpg
https://www.blog-bobika.eu/foty/RPG2.jpg
Też się bardzo cieszę, że rzecznik obiecał zająć się postępowaniem osób uczestniczących w odebraniu i procedurami. Bo niezależnie od tego, że miałem tu swoje zastrzeżenia do postępowania matki, to wykonawcy wyroku sądowego też mi ostro podpadli, a procedury w ogóle zawsze warto brać pod lupę i poprawiać, jeśli tego wymagają.
I przyznaję – nie zawsze mam tyle energii, żeby jak Helena w każdej takiej sprawie pisać do wysokich instancji. Ale dobrze, że ona to za mnie robi. 🙂
Rysiu, jak wszystkich swoich klientów mam na oku, a nawet na obu oczach. Jak również na myśli, w sercu i na wątrobie. 😎
Dobra wiadomość. A najlepsza, że komuś chce się nad tymi decyzjami naprawdę serio zastanawiać. Odpowiedź rzecznika na interwencję Heleny też dobrze świadczy o urzędzie. Dzień dobrych wiadomości 🙂
andsol – faktyczniem dziewczynka mbudsman to „ombudskvinna”, o czym nie wiedzialam, ale teraz juz wiem:
The word „ombudsman” is of Swedish origin. It is the fusion of the word ombud (representative) and man (man). Caio T£lio translated the word as „the one that represents”, but its real meaning is „person with a delegation”. When the function was created in 1809, it received the denomination of „Justitieombudsman” (justice ombudsman).
By the word’s origin, it would be wrong to form its plural as „ombudsmen”, since it isn’t an English word. The correct form would be „ombudsm„n”. Its feminine form would be „ombudskvinna”, that would be „ombudskvinnor” in the plural form. „Ombudsmen” is used as it is the case in this article. The Folha de S. Paulo makes use of the word „ombudsman” when the function is occupied by a woman.
Dziwni ci Szwedzi. Czemu kobieta winna, że man się ombudził? Ja bym za to winił raczej ombudzik. 🙄
Od tej „ombudsmana” z Folha de São Paulo dostałem kiedyś w jakiejś sprawie pokrętne wykręty, ale tak zakręcone jak gdyby była durnym samcem. (A jak raz była mądrą na ogół kobietą). Widać niewłaściwa końcówka rzuciła się jej na mózg.
I jak ja mogłem przeoczyć?
Telemachu, może oczyłeś nie w tę stronę? 😉