Kandydatura

wt., 27 kwietnia 2010, 21:34

– Kandyduję na prezydenta! – oświadczył dumnie Bobik, przygładzając przed lustrem jeszcze trochę niepolitycznie nastroszone dredy.
– Ty? – roześmiała się Labradorka. – Przecież to całkiem niepoważne!
– A skąd ci się wziął taki pomysł, że kandydatury prezydenckie mają być poważne? – nadął się Bobik. – Znam jeden kraj, wcale nie taki mały, w którym niemal wszyscy kandydaci są wyłącznie do śmichu. Nie widzę powodów, żebym nie miał i ja tam kandydować.
– A w którymż to, przepraszam, kraju? – spytała Labradorka z nieco podejrzliwą miną.
– W Polsce! – szczeknął Bobik jeszcze dumniej i zastanowił się, czy kość po dziadku mogłaby ewentualnie zastąpić szablę.
– W Polsce, ale jakiej? – strawestowała pod nosem Labradorka.
– To jest więcej niż jedna Polska? – zdumiał się szczeniak, na wszelki wypadek ćwicząc dodatkowe merdnięcie pod adresem przyszłego elektoratu. Syszał gdzieś, że elektorat jest na merdanie bardzo łasy.
Labradorka westchnęła. Bezmiar szczeniaczej ignorancji przyprawiał ją czasem o migrenę.
– Ty byś, Bobik, poczytał Prawdziwą Literaturę, zamiast tylko po tych blogach łazić – sapnęła karcąco. – Dowiedziałbyś się czegoś o Polsce prawdziwej i Polsce łajdackiej. I wtedy mógłbyś się bez śmichów-chichów zdecydować, której właściwie chcesz być kandydatem. Bo inaczej grozi ci niezła rozrywka.

Chwała poecie, który zdarł
z prawdy figowy listek!
Że Polska ma oblicza dwa,
to dziś już oczywiste.

Powstańca dusza, serce lwa,
co umrzeć chce dla Sprawy,
samego Piasta DNA –
to twarz Polaków prawych.

A lewych? Tu diabelska szczeć,
na świński ryj zadatek,
hańbiąca powołanie płeć
niechrzczonych, obcych matek.

Gdy jedna Polska pośród łez
z historią się rozlicza,
ta druga mówi „drapał pies!”
i czyta Gombrowicza.

Gdy pierwsza w róg złocony dmie,
piętnuje niczym Skarga,
druga na blogach, w sieci mgle,
świętości sobie szarga.

Tam kir żałoby, dzwonów jęk,
męczeństwo, salwa, chwała,
a tu ironia, ścichapęk,
i – o, takiego wała.

Z jednej i z drugiej słychać chór:
jak razem wytrwać dłużej?
Rozdziela je graniczny mur
(a może to przedmurze?).

I w obolałej głowie się
pytanie gdzieś pelęta:
jak mają mieć te Polski dwie
jednego prezydenta?