Taki dzień

sob., 1 listopada 2008, 12:53

Dzień dziś, jak zwykle 1 listopada, poważny i zamyślony, więc nie wypada mi radośnie brykać i wymachiwać ogonem. Nawet nie mam zresztą ochoty, bo widzę, że cała moja rodzina myśli o tych, którzy odeszli (niektórzy całkiem niedawno) i samemu mi się robi jakoś tak… nieszczeniaczo.
Wiem, że pójdziemy zapalić w ogrodzie lampki za wszystkich, którzy są z nami, ale już nie są. Moi będą tam stać i dumać, i wspominać, aż ich zimno wygoni z powrotem do domu. Potem przespacerujemy się pewnie na pobliski cmentarz (tam wpuszczają psy, co ludzi z krajów bardziej na wschód nieodmiennie napawa zdumieniem, a czasem i oburzeniem) i znowu Moi będą mówić, że to jednak nie to samo, co w Polsce. Przystaną przed grobami żołnierzy i będą z dat na nagrobkach próbowali odczytać, gdzie też ci Niemcy (młodzi, ach jacy młodzi) w chwili śmierci mogli być i czy może zastrzelił ich ktoś, kogo Moi znali i kochali, zanim oni zdążyli zastrzelić jego. A cały czas, pod wszystkim, co Moi zrobią i powiedzą, będzie się krył okropny smutek, że nie mogą być dzisiaj w Krakowie, albo w innym miejscu, w którym czuliby obecność przyjaznych duchów. Wiem, będą sobie to próbowali zastąpić długimi rozmowami telefonicznymi z jeszcze żyjącymi bliskimi, ale niewiele im to pomoże.
Smutno mi jest, jak im jest smutno, ale co mogę dla nich zrobić? Przyjść i położyć łeb na kolanach, polizać, popatrzyć w oczy… Niewiele, ale oni twierdzą, że im to pomaga. Dalej są wprawdzie trochę smutni, ale dziś to może nawet powinni. Taki dzień.
Moja mama twierdzi, że Wszystkich Swiętych to dzień korespondencji z poprzednimi pokoleniami. Nie całkiem to rozumiem, ale ona napisała kiedyś o tym wiersz (nie taki, jak moje wierszyki, tylko poważny), więc jak Wam zacytuję, to może Wy coś z tego zrozumiecie:

Chryzantemy w Krakowie, Biesiadkach, Wieliczce,
poczta do poprzedników, o których nic nie wiem,
albo tak mało, że najbłahsza plotka
obrasta w wyobraźni trzema wymiarami.
Tym, których nie spisano na wołowej skórze,
ani na zwłokach drzew, prostakom, słabeuszom,
dziwkarzom, belfrom, tapicerom, herod-babom,
wyrodnym matkom, dewotkom, sierotkom,
analfabetom, pantoflarzom i pijakom,
wszystkim, oprócz szkieletu, przysługuje obraz,
tusza, wzrost, kolor oczu, rozmiar buta.
Wszystkim świeczkę i wieniec i kawałek ciała
wymyślonego z palącej potrzeby,
żeby nie znikąd, nie z pustki przychodzić.

Jest lepiej, ale…

pt., 31 października 2008, 02:25

Właściwie po tylu życzeniach powrotu do zdrowia, ile zebrałem wczoraj, powinienem dziś promieniować dobrym samopoczuciem i tężyzną fizyczną. Ale jeszcze sobie trochę pochoruję, bo chorowanie w tej fazie, kiedy dolegliwości już nie są takie dolegliwe, robi się bardzo przyjemne. Leżę sobie do góry łapami, wszyscy koło mnie tańczą i podsuwają mi a to herbatkę, a to kosteczkę, a to gazetkę i nikt nie każe mi obejścia pilnować. Klawsze życie mam niż cysorz. I blogować mógłbym cały dzień, gdyby nie pewne niepokojące wiadomości…

Pan Piesek był chory. Gdy leżał w barłogu,
zabronił Pan Doktor mu klepać na blogu
i dziwy mu prawił: że pisał za dużo,
że pieskom te blogi to wcale nie służą,
że wirus, gdy tylko okazję gdzieś zoczy,
to z kompa na pieska bez trudu przeskoczy,
dlatego dyjeta od słówek wskazana
i nawet surowsza dla psa, niż dla pana.
„A krótki rzeczownik? – zapytał pieseczek –
lub partykularnych choć kilka cząsteczek?”
„Ni dudu! – rzekł Doktor – ni jednej litery,
bo wirus w nią wlezie jak dwa a dwa cztery!”
„Nie będę!” zaskomlał pieseczek żałośnie,
a myślał: „już prędzej mi kaktus wyrośnie!”
Gdy wyszedł Pan Doktor pieseczek do kompa,
a tam coś dziwnego po kompie mu stąpa,
ni żywe, ni martwe, ni z mięsa, ni z pierza,
lecz stąpa i jakby się nawet wyszczerza,
a w tym wyszczerzeniu podtekścik jest drański,
podstępny, jak gdyby to koń był trojański,
wyrostki to dziwne ma, trzy nibynóżki,
na końcu zaś każdej coś niby okruszki,
i z kilku segmentów złych wieści się składa!
„Auuu! – zawył pieseczek – to wirus! Ach, biada!
Przeze mnie komputer mój także zachorzał!”
Mysz cisnął i szybko dał dyla do łoża.

Dziatki, i wam to może zdarzać się czasami,
uważajcie więc z blogami! 😉

O, choroba!

czw., 30 października 2008, 02:22

Chyba naprawdę mamy już jesień, bo znowu się zawirusowałem. Leżę na kanapie otoczony powszechną troską rodziny i czytam o wirusach, żeby mieć teoretyczną podbudowę do walki z nimi. Okropnie to są wredne istoty-nie istoty. Niby nie są żywe, bo to ani zwierzęta, ani rośliny, ale jak się tylko dostaną do jakiegoś organizmu, to zaraz zaczynają prowadzić działalność bardziej ożywioną niż biznesmen czy minister. I jak one wtedy narozrabiać potrafią…!
Znamy oczywiście i takich ministrów, co to też ni pies, ni wydra, w stanie wyizolowanym na pozór niegroźni, ale nie daj Bóg, żeby wleźli w żywą tkankę i zaczęli działać, bo wszystko do góry nogami przewrócą i zostawią pobojowisko. Ale wirusy mają na składzie jeszcze lepsze sztuczki. Na przykład kradzież materiału genetycznego komórki, po to, żeby z niego zbudować własną kopię, a potem ją reprodukować w nieskończoność, póki organizm jeszcze dycha. To jest umiejętność! Do tego nie wystarczy prosty minister, do tego trzeba magika w rodzaju ojca Rydzyka. Ileż on już komórek społecznych przerobił na swoje kopie. I reprodukuje się dalej, a przestanie chyba dopiero wtedy, kiedy załatwi żywicieli na amen.
Sir Peter Medawar, laureat fizjologiczno-medycznego Nobla, nazwał wirusa „fragmentem kwasu nukleinowego otoczonym przez złe wiadomości”. No, istotnie, katar to nie jest dobra wiadomość, nawet jak usiłuję udawać, że mam go w nosie. Ojciec Rydzyk to wiadomość jeszcze gorsza niż katar. A już większa ilość jego kopii może przyprawić o ból głowy połączony z wysiękiem i ropniami.
Jeżeli ktoś już zaczął się cieszyć, że na moherozę jest odporny, na salonach władzy nie bywa, więc nie ma co się obawiać infekcji, to muszę go zmartwić. W pracy, w domu czy w zagrodzie, wszędzie to samo. Głupotę ktoś popełni i natychmiast powstaje bądź ile kopii. Słowo nieopatrzne ktoś powie i już replika leci. System immunologiczny się na chwilę zaduma, a tu już nowy wirus wyrósł. W żadnej komórce nie da się przed tym schować, bo wirus każdą na swoje kopyto może przerobić.
Najgorsze, że na to cholerstwo nie ma podobno całkiem skutecznego lekarstwa. Potraktowanie wirusa środkami w rodzaju miodu wydaje się go tylko rozzuchwalać. Osikowy kołek, czosnek i srebrna kula jak dotąd nie przyniosły rezultatów. Zawodzi również szklanka wody zamiast, choćby to była woda święcona. Zaklęć typu „tfu, na psa urok!” ze zrozumiałych względów nie będę polecał. Skuteczne mogłoby być ponowne wyizolowanie wirusa z organizmu, ale nikt jeszcze nie wymyślił, jak to przeprowadzić w praktyce.
Na razie więc nie widzę żadnej rady na wirusy, oprócz czułej opieki rodziny. No, jeszcze wierszyki można sobie pisać. Pomóc nie pomoże, ale czas chorowania szybciej zleci.

Kiedy wirus na ciebie źle wpływa,
cóż masz zrobić, nim zeżre cię całkiem?
Możesz żonę paskudnie zwyzywać,
lub za mężem uganiać się z wałkiem.

A gdy nie masz ni żony, ni męża,
możesz psu zabrać kość bez przyczyny,
kota oblać z konewki lub z węża,
lub do innej się przypiąć żywiny.

Lecz gdy nie masz ni drzewka bonzai,
tylko lustro, i smutek i kaca,
niech cię lepiej ten wirus ujai,
bo i tak ci się żyć nie opłaca.

Fafik reloaded

wt., 28 października 2008, 02:07

Węsząc po blogach natknąłem się na stronę, która w obcym, ale dostępnym jeszcze wielu Polakom języku honoruje psiego Homera, Szekspira i Moliera w jednym, czyli Psa Fafika. Nie miałem niestety szczęścia poznać Fafika osobiście (ta nieszczęsna różnica pokoleń!), ale jego dzieło niewątpliwie wywarło wielki wpływ na mój rozwój intelektualny i duchowy. Wspominając niezapomniane myśli piesika Fafika spróbowałem sobie wyobrazić, jak mogłoby wyglądać nasze spotkanie dzisiaj, gdyby Pies Fafik nagle się tu pojawił…?

Bobik:
Witam Kolegę na mym blogu!
Nie wiem, jak uczcić taki dzień…
Czy może zadąć mam na rogu,
czy raczej się usunąć w cień?
Fafik:
Czy się Kolega pisze „Bobik„,
czy też z francuska, przez „Bobique„?
I co to są te całe blogi,
to literacki jakiś trik?
Bobik:
Ach, gdzież mnie do francuskich piesków?
zwyczajny jestem ja coundell,
się nie nadaję do UNESC-ów,
nie zaparluję, choć w łeb strzel.
Fafik:
Widzę, że młodzież do kultury
stosunek nienabożny ma,
woń czuję tu dezynwoltury…
Czy chociaż szafa tutaj gra?
Bobik:
Gra się tu tylko na jutubie,
on publiczności wzbudza dreszcz.
Wieszcz wprawdzie mówił już: „to lubię!”,
lecz może się pomylił wieszcz?
Fafik:
Wieszcz się nie myli z założenia,
lecz na jutubie gra to dno.
W przykrym kierunku świat się zmienia,
sam nie wiem, czy mam przeżyć to!
Bobik:
Niechże Kolega się nie wścieka,
zarzutów niech nie stawia mi,
to wszystko winą jest człowieka,
on za zmianami tymi tkwi.
Fafik:
Człowiek…? Słyszałem… To brzmi dumnie,
albo tak jakoś… Mniejsza z tym,
niech się Kolega zbliży ku mnie
i powie: kto jest dzisiaj kim?
Bobik:
Sądów ferować nie pozwala
mi skromność. Szepnę tylko tu,
że ja, pływając źle na falach,
nie stoję w żadnym who is who.
Fafik:
Zobaczyć sprawy chcę w przekroju,
więc taka mnie zadręcza myśl:
czy w tym bardaku i rozstroju
ktoś jeszcze wiersze pisze dziś?
Bobik:
Pewnie prób nowopoetyckich
miałby Kolega szybko dość,
lecz zmieńmy temat. Na befsztyczki,
albo.. już wiem! Kolego – kość?!

Fafik z Bobikiem unisono:
Nadziei niech nie tracą żywi,
martwych niech jej nie martwi brak.
Kulturą pies się nie pożywi,
a kością, w każdym czasie – tak!

Jeśli kultura, to na kościach,
jej sztandar tylko będziem nieść!
Inaczej bowiem – z czym do gościa
gdy zupy nie wypełnia treść?