Doceńmy GWB!

śr., 5 listopada 2008, 02:36

W chwili, kiedy to piszę, nie wiem jeszcze, kto będzie następnym prezydentem USA. Ale można ze stuprocentową pewnością powiedzieć, kto nim już nie będzie. George W. Bush.
Po skończonej kadencji zapewne rzucą się na niego różni krytykanci i zaczną rozszarpywać na strzępy. A przecież GWB pod pewnymi względami był prezydentem wybitnym i wyróżniającym się. Ba, można powiedzieć, że w pewnym sensie zostawił wszystkich swoich poprzedników (a może i następców) daleko w tyle.
Prawda, nie wszystko w okresie jego prezydentury poszło tak, jak GWB sobie wymarzył. Nie każda wojna została wygrana. Ale przynajmniej jedna zakończyła się miażdżącym zwycięstwem GWB – wojna, którą wypowiedział swojemu ojczystemu językowi. W Polsce jego zasługi na tym polu są zdecydowanie za mało znane, chcę więc przypomnieć niektóre przynajmniej wybitne osiągnięcia bojowe najwybitniejszego przedstawiciela buszyzmu*, zanim przepadną w mrokach niepamięci. Ani z Obamą, ani z McCainem nie będzie już tak wesoło.
GWB, w odróżnieniu od wielu innych głów państw, dobrze wiedział, na czym polega jego praca. Rolą prezydenta jest prezydencić (a president’s job is to presidate), wyjaśnił. Czy można lapidarniej i treściwiej podsumować tak trudne zagadnienie? Nie miał też wątpliwości, na czym polega polityka międzynarodowa i co jest w niej najważniejsze. Nasi wrogowie są pomysłowi i dobrze uzbrojeni – tak samo jak my. I wciąż myślą o tym, jak mogliby zaszkodzić naszemu krajowi – tak samo jak my. W związku z tym należy być zawsze czujnym, zwartym i gotowym, o czym Bush być może dowiedział się od Angeli Merkel, która zawarła znajomość z żelazną pięścią komunizmu. No i należy mieć jasne rozeznanie sytuacji, na przekór wszystkim mięczakom. Jak można było nie zaatakować Saddama? W końcu jest to facet, który usiłował zabić mojego tatusia!
Nie mniejszą głębią odznaczają się myśli GWB z dziedziny gospodarki. Znam się dobrze na rozwoju małych przedsiębiorstw. Sam kiedyś byłem jednym z nich. Oraz ekologii. To nie zanieczyszczenie rujnuje ziemię, tylko nieczystość powietrza i wody. Ale GWB nie tracił ekologicznego optymizmu, kiedy mówił: wierzę w pokojową koegzystencję człowieka z rybą. Można tylko mieć nadzieję, że ryby ten optymizm podzielają.
Obiektem szczególnej troski GWB była rodzina. Pod tym względem nie różnił się wcale od naszego prezydenta. On też mógłby powiedzieć rodzina jest tam, gdzie nasz naród znajduje nadzieję, gdzie skrzydłom rosną marzenia. Może trudno byłoby mu odwiedzić Teresę Nelson, która jest rodzicem; ojcem lub matką, ale to tylko dlatego, że ona za daleko mieszka. Za to na pewno zgodziłby się z GWB, że wciąż jeszcze zbyt wielu ginekologów nie jest w stanie praktykować swojej miłości do kobiet.
Chyba wszyscy zgodzimy się z tym, że przeszłość się skończyła, powiedział kiedyś George W. Nie należy jednak wymazywać nawet skończonych dokonań wkrótce już byłego prezydenta. Zwłaszcza że on sam dobrze zdaje sobie sprawę ze swojej wartości. Żaden prezydent nie zrobił więcej ode mnie dla praw człowieka. Pod moim przewodnictwem świat stał się bardziej wolny i pokojowy, a Ameryka bezpieczniejsza. Jasne więc, że GWB, gdyby mógł cofnąć czas, jeszcze raz zrobiłby wszystko tak samo. Kierował się przecież nieubłaganą logiką. Pytany przez któregoś z pismaków, czy nie chciałby wycofać niektórych wypowiedzi z pierwszej debaty prezydenckiej, odparł: myślę, że kiedy się wie, w co się wierzy, znacznie łatwiej jest odpowiadać na pytania. Nie mogę odpowiedzieć na pańskie pytanie.
Rzadko którego prezydenta cechowała tak wielka samoświadomość, jak nieocenionego GWB. Nie pozostawił co do tego żadnych wątpliwości, wyjaśniając dziennikarzom: wiecie, nie jestem zbyt analityczny. Nie poświęcam zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad samym sobą i nad tym, dlaczego coś robię.
Myślicie pewnie, że na zakończenie będzie wierszyk? Nic z tego. Przerzucam się na rysowanie. Przekonany przez GWB. Co jest najlepsze w książkach: czasem są tam fantastyczne obrazki!

*Buszyzm (bushism) – styl publicznych wystąpień stworzony i praktykowany przez GWB, a polegający m.in. na jemu tylko właściwych konstrukcjach gramatycznych i wynalazkach leksykalnych.

Jak Pollock z Polakiem

pon., 3 listopada 2008, 02:31

Taki świetny pomysł na dzisiejszy wpis miałem! Już przedwczoraj się do mnie zgłosił, ale przełożyłem go na wczoraj, bo cośtamcośtam. A wczoraj już naprawdę miałem najświętszy zamiar. Tylko że kot sąsiadów kręcił się po naszym ogrodzie i jakiś taki był niepogoniony, że trzeba było coś z tym zrobić. A potem wołali jeść. A jeszcze potem chcieli mi wycinać kołtuny, więc musiałem się zaszyć na kilka godzin pod łóżkiem. A później był wieczorny spacer, więc wylazłem spod łóżka, ale na spacerze nie mogłem przecież pisać. No i trudno ode mnie wymagać, żebym pisał jak śpię…
Wpis miał być o Jacksonie Pollocku (o którym przypomniał mi zapewne komentarz Heleny
na Dywaniku). Poważny, solidny wpis z danymi biograficznymi, cytatami, tudzież anegdotkami, których akurat na temat Pollocka nie brakuje, bo był on niewąskim enfant terrible i nasikanie Peggy Guggenheim do kominka nie było wcale najgorszym z jego wybryków. Miało być o jego zmaganiach z różnymi demonami, brakiem ojca w dzieciństwie, alkoholizmem, wewnętrznym nieuporządkowaniem. O szukaniu w malarstwie harmonii, która w życiu jakoś mu nie wychodziła. O jego bezkompromisowości w sztuce, wyrażonej np. w słynnym zdaniu „chcę być naturą!”. Miało być to wszystko rzucone na tło historyczno-kulturowe – Nowy Jork na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, teatr, baseball, bebop (chociaż Pollock wolał akurat swing), „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Smierc komiwojażera”, „Nadzy i martwi”…
No, miało być i nie będzie, bo zabrakło mi przełożenia myśli na czyn. A teraz już za późno, wpis wszedł, mogę co najwyżej odesłać dalej w sprawie wiadomości biograficznych. Ale przytoczę Wam chociaż jedną anegdotkę, za której prawdziwość nie ręczę jednakowoż w najmniejszym stopniu. O tym, skąd się Pollockowi wziął pomysł na action painting. Podobno maczał w tym palce nasz rodak, co mnie osobiście wcale nie wydaje się nieprawdopodobne. Skąd inaczej wzięłoby się w poniższej opowieści określenie „mysia wódka” (inne źródła mówią o „brązowej wódkce na myszach”), którego nie może znać nikt, kto nie oglądał „Misia?” I dlaczego Pollock jedno ze swoich bardziej znanych dzieł miałby zatytułować Blue Poles? Przecież chyba nie po to, żeby uhonorować jakieś bieguny!
W każdym razie nie ma żadnych dowodów, że nie było tak:

Gdy Jackson Pollock swe demony
zapijał mysią wódką
spotkał Polaka, co też w barze
zbajnajcił się leciutko.
Zaprosił go do swej pracowni,
gdzie Polak, zdumion srodze,
zobaczył, że nie wiszą płótna,
lecz leżą na podłodze.
Na męki twórcze wkrótce zeszło,
niemocy dziwnej cykle,
uznania brak, w kieszeni pustki
i takie tam jak zwykle.
Wysłuchał Polak tej tyrady
Pollocka było żal mu,
(bo męka twórcza, jak wiadomo,
jest gorsza od napalmu)
i radę znalazł dla miłego
kompana od kielicha
mówiąc: „demony gdy w grę wchodzą,
to zawsze, bracie, kicha.
Choćbyś był drwalem, ściął tarczową
piłą ile się da pni,
od nich się odciąć nie tak łatwo…
Ty lepiej sobie chlapnij!”
Tu spojrzał Pollock na Polaka,
(co whisky już podsunął),
złapał zielonej puszkę farby
i ją na płótno lunął.
Potem czerwieni oraz żółci
dołożył bez żenady
(choć Polak na to marnotrawstwo
się dziwnie zrobił blady),
poleciał ugrem, potem ochrą,
fioletem i błękitem
wykapał resztki, golnął whisky
i krzyknął: „znakomite!
Ułańskiej ten fantazji wykwit
przyniesie mi dolary,
it was a very good idea,
dziękuję ci, mój stary!”
Co było dalej, wszyscy wiedzą –
do dziś w encyklopedii
Pollocka znajdziesz, a Polaka
jak gdyby diabli zjedli.
Rozsądny wniosek z tej historii
mój sztambuch będzie zdobić,
że coś wymyślić nie wystarczy,
To trzeba jeszcze zrobić!

A gdyby ktoś miał ochotę sam zabawić się w Jacksona Pollocka, to nie musi nawet kupować farby. Wystarczy, że wejdzie tu i pokombinuje klikając i jeżdżąc myszą.

Taki dzień

sob., 1 listopada 2008, 12:53

Dzień dziś, jak zwykle 1 listopada, poważny i zamyślony, więc nie wypada mi radośnie brykać i wymachiwać ogonem. Nawet nie mam zresztą ochoty, bo widzę, że cała moja rodzina myśli o tych, którzy odeszli (niektórzy całkiem niedawno) i samemu mi się robi jakoś tak… nieszczeniaczo.
Wiem, że pójdziemy zapalić w ogrodzie lampki za wszystkich, którzy są z nami, ale już nie są. Moi będą tam stać i dumać, i wspominać, aż ich zimno wygoni z powrotem do domu. Potem przespacerujemy się pewnie na pobliski cmentarz (tam wpuszczają psy, co ludzi z krajów bardziej na wschód nieodmiennie napawa zdumieniem, a czasem i oburzeniem) i znowu Moi będą mówić, że to jednak nie to samo, co w Polsce. Przystaną przed grobami żołnierzy i będą z dat na nagrobkach próbowali odczytać, gdzie też ci Niemcy (młodzi, ach jacy młodzi) w chwili śmierci mogli być i czy może zastrzelił ich ktoś, kogo Moi znali i kochali, zanim oni zdążyli zastrzelić jego. A cały czas, pod wszystkim, co Moi zrobią i powiedzą, będzie się krył okropny smutek, że nie mogą być dzisiaj w Krakowie, albo w innym miejscu, w którym czuliby obecność przyjaznych duchów. Wiem, będą sobie to próbowali zastąpić długimi rozmowami telefonicznymi z jeszcze żyjącymi bliskimi, ale niewiele im to pomoże.
Smutno mi jest, jak im jest smutno, ale co mogę dla nich zrobić? Przyjść i położyć łeb na kolanach, polizać, popatrzyć w oczy… Niewiele, ale oni twierdzą, że im to pomaga. Dalej są wprawdzie trochę smutni, ale dziś to może nawet powinni. Taki dzień.
Moja mama twierdzi, że Wszystkich Swiętych to dzień korespondencji z poprzednimi pokoleniami. Nie całkiem to rozumiem, ale ona napisała kiedyś o tym wiersz (nie taki, jak moje wierszyki, tylko poważny), więc jak Wam zacytuję, to może Wy coś z tego zrozumiecie:

Chryzantemy w Krakowie, Biesiadkach, Wieliczce,
poczta do poprzedników, o których nic nie wiem,
albo tak mało, że najbłahsza plotka
obrasta w wyobraźni trzema wymiarami.
Tym, których nie spisano na wołowej skórze,
ani na zwłokach drzew, prostakom, słabeuszom,
dziwkarzom, belfrom, tapicerom, herod-babom,
wyrodnym matkom, dewotkom, sierotkom,
analfabetom, pantoflarzom i pijakom,
wszystkim, oprócz szkieletu, przysługuje obraz,
tusza, wzrost, kolor oczu, rozmiar buta.
Wszystkim świeczkę i wieniec i kawałek ciała
wymyślonego z palącej potrzeby,
żeby nie znikąd, nie z pustki przychodzić.

Jest lepiej, ale…

pt., 31 października 2008, 02:25

Właściwie po tylu życzeniach powrotu do zdrowia, ile zebrałem wczoraj, powinienem dziś promieniować dobrym samopoczuciem i tężyzną fizyczną. Ale jeszcze sobie trochę pochoruję, bo chorowanie w tej fazie, kiedy dolegliwości już nie są takie dolegliwe, robi się bardzo przyjemne. Leżę sobie do góry łapami, wszyscy koło mnie tańczą i podsuwają mi a to herbatkę, a to kosteczkę, a to gazetkę i nikt nie każe mi obejścia pilnować. Klawsze życie mam niż cysorz. I blogować mógłbym cały dzień, gdyby nie pewne niepokojące wiadomości…

Pan Piesek był chory. Gdy leżał w barłogu,
zabronił Pan Doktor mu klepać na blogu
i dziwy mu prawił: że pisał za dużo,
że pieskom te blogi to wcale nie służą,
że wirus, gdy tylko okazję gdzieś zoczy,
to z kompa na pieska bez trudu przeskoczy,
dlatego dyjeta od słówek wskazana
i nawet surowsza dla psa, niż dla pana.
„A krótki rzeczownik? – zapytał pieseczek –
lub partykularnych choć kilka cząsteczek?”
„Ni dudu! – rzekł Doktor – ni jednej litery,
bo wirus w nią wlezie jak dwa a dwa cztery!”
„Nie będę!” zaskomlał pieseczek żałośnie,
a myślał: „już prędzej mi kaktus wyrośnie!”
Gdy wyszedł Pan Doktor pieseczek do kompa,
a tam coś dziwnego po kompie mu stąpa,
ni żywe, ni martwe, ni z mięsa, ni z pierza,
lecz stąpa i jakby się nawet wyszczerza,
a w tym wyszczerzeniu podtekścik jest drański,
podstępny, jak gdyby to koń był trojański,
wyrostki to dziwne ma, trzy nibynóżki,
na końcu zaś każdej coś niby okruszki,
i z kilku segmentów złych wieści się składa!
„Auuu! – zawył pieseczek – to wirus! Ach, biada!
Przeze mnie komputer mój także zachorzał!”
Mysz cisnął i szybko dał dyla do łoża.

Dziatki, i wam to może zdarzać się czasami,
uważajcie więc z blogami! 😉