Popular Tags:

Wykłady z historii literapsury – psonet

pon., 22 sierpnia 2011, 05:44

W dzisiejszym wykładzie omówimy szczególną formę psoetycką, jaką jest psonet. Jest to forma niełatwa, kunsztowna, składająca się z czternastu wersów o ściśle określonym układzie strof i rymów. Fakt jej stosunkowo częstego występowania w literapsurze należy przypisać wrodzonemu zmysłowi konstrukcyjnemu psów. Walory psonetu bez konstrukcji można bowiem porównać do walorów lodówki wegetarianina.
Psonety dzielimy przede wszystkim na włoskie i inne. Psonety włoskie, jak sama nazwa wskazuje, pisane były przez psy o długim włosie, pozostałe natomiast przez psy o krótkiej, gładkiej sierści, jak np. buldogi angielskie i francuskie, dogi niemieckie czy gończe polskie.
Autorem, który jako pierwszy wprowadził psonet do psodręczników, był długowłoski twórca Psante Ależerny. Pozostawił on coś w rodzaju psonetowego wzorca z irydu i platyny, do którego musieli – chcąc nie chcąc – przykładać się wszyscy następni psoeci, dumając w bezssenne noce nad rymami, tetrastychami, tercynami oraz podziałem na część opisową i refleksyjną. W swoich strofach opiewał Ależerny głównie długotrwałą, nieszczęśliwą miłość do wybranki swego serca o imieniu Salsiccia. Część swych psonetów zawarł w dziele pt. „La vita psova”:

Jakiż to piękny widok i jaki uroczy,
gdy pani mojej boska woń w nozdrza zawieje,
budzą się wtedy ciche choć mocne nadzieje,
że aż do blatu stołu uda się doskoczyć.

Woń wystarczy, nie marzę nawet, że Ją zoczę.
Gdy niebiańska obecność Jej w raj wszystko zmienia,
gdy okazja otwiera się Jej podwędzenia,
porzucam z miejsca szynkę i zostawiam boczek.

Nad wychowanie dobre Ona jest mi drogą,
nad nakaz twardy „nie rusz!”, nad me miejsce w stadzie,
Nad ostrzeżenia wszelkie „nie dla psa kiełbasa”.

Nieważny wzrost i kolor, bez znaczenia rasa –
czując Ją pies na łapach łeb w pokorze kładzie
i tkwi w marzeniach, lekko w ruch wprawiając ogon.

Niestety, żarłoczność Psantego miała opłakane skutki. Podczas pracy nad dziełem swojego życia, „Pieską komedią”, nie powstrzymał swego nieposkromionego apetytu i pożarł wszystkie tetrastychy, przez co zmuszony był napisać poemat samymi tercynami.
Równie znanym autorem psonetów długowłoskich jest Francesco Ratlerca. Uznanie dla jego twórczości, które zaowocowało uwieńczeniem go wieńcem laurowym na Kapitolu, stało się na długie wieki przyczyną zasadniczego nieporozumienia. Krytycy i historycy literapsury, powodowani dziwnym automatyzmem przyjęli, że bohaterką jego psonetów była niejaka Laura. Fakt, że wędliny o tej nazwie nie znał nawet sam Piotr Adamczewski, bardzo długo nie dał nikomu do myślenia. Dopiero badania prof. dr Podhalańskiego wykazały niezbicie, że Ratlerca swe miłosne westchnienia kierował do Pasztetówki, której imię ukrywał ze względu na brutalne zakusy jamników wobec jego ukochanej. Prof. Podhalański dowiódł również, że wszelkie wątpliwości co do istnienia Pasztetówki były całkowicie nieuzasadnione. Jak zresztą mogłaby nie istnieć istota (sic!) tak plastycznie odmalowana w psonecie 132:

Jak to nie Pasztetówka – cóż ja czuję?
A jeśli ona – cóż to za zjawisko?
Czy ona dobra, czy się nią otruję,
wiem, że bym za nią oddał prawie wszystko.

Jeśli z mej woli zjem ją – czemu skomlę?
Jeśli wbrew sobie – skąd skowyt radości?
O, syty głodzie, czym przy tobie omlet,
jak stałym wichrem w moim sercu gościsz!

Gdy cię jamnikom ciskają dla żeru,
w burzy się uczuć znajduję splątanych,
bo co – ma zjadać cię byle wycieruch?

W szaleństwo wpadam, nie wiem o co chodzi,
czuję twój zapach i jęczę „o rany!”,
lecz to jamnika ni grzeje, ni chłodzi.

Najwybitniejszym twórcą psonetów na gruncie angielskim był niewątpliwie pies rasy stratfordterrier, Willy Szczekspir. Od poetów długowłoskich różni się on nie tylko pewnymi innowacjami wersyfikacyjnymi, ale i odwagą obyczajową. Zamiast adresatki psonetów pojawia się u niego adresat. Cały cykl jego wierszy poświęcony jest wzniosłym uczuciom do Salcesonu. Jak zwykle u Szczekspira, uczucia te są punktem wyjścia do głębokich rozważań na temat życia, śmierci i w ogóle. Przytoczmy dla przykładu psonet nr 18:

Mam cię porównać do letniego dnia?
Wszak w cieple topisz się i tracisz wdzięki,
gdy cię z lodówki wyjmie ręka zła,
po krótkiej chwili jużeś jest za miękki.

Czasem zielona pleśń twój kryje smak,
czasem różowyś jest jak świńskie ucho,
choć twemu pięknu wytrwałości brak,
nie chcę zastąpić cię pieczenią kruchą.

Bo jakaś cząstka ciebie przetrwa wieki,
nie zniszczy jej żar lata ni cień pleśni,
niestraszne śmierci jej złowróżbne szczeki…
To część wpleciona sprytnie w moje pieśni.

I ona, póki pies ostatni dyszy,
w tej psoetyckiej się zachowa niszy.

Brak czasu i miejsca nie pozwala wymienić wszystkich zasłużonych autorów psonetów, wśród których znajdują się choćby takie uznane wielkości jak Luíz Vaz de Samomięs, Chien de Ronsard, Rainer Maria Rottweiler, czy niedwuznacznie opiewający zalety rąbanki francuski psoeta Wrrimbaud. Wspomnijmy jednak na zakończenie o naszym, polskim, narodowym autorze, który swą twórczością dowiódł, że nie samą wędliną pies żyje. W swym cyklu psonetów spacerowych ukazał on również pozakulinarne, duchowe – choć nieodłącznie splecione z fizycznymi – ruchowe i lokalnopatriotyczne sfery pieskich przeżyć, co postawiłoby go w gronie największych światwych psonecistów, gdyby nie mało rozpowszechniony szczekolekt, którym się posługiwał. A szkoda. Mistrzowska forma i treść wierszy Afgana Hyckiewicza – bo o nim mowa – niewątpliwie zasługuje na to, żeby właśnie jego psonetem w zasadzie zakończyć niniejszy wykład:

Hycnąłem na siedzenie auta bez wahania,
wóz włącza się do ruchu i jak łódka brodzi,
trochę powoli jedzie, ale nic nie szkodzi,
bo już na horyzoncie lasek się wyłania.

Hyc z auta! Nie potrzeba drogi ni kurhanu,
bez smyczy w ten las ruszę, jak się człowiek zgodzi,
na czuja trasę znajdę, bo nos mam nad podziw,
i w teren mogę lecieć bez mapy czy planu.

Stójmy! – kurczę, królika już bym złapał prawie,
gdyby durny przechodzień nie wrzasnął „oj, pszczoła!”
Gryzoń zerwał się na to, śmignął, schował w trawie,

tam przycupnął i ze mnie się nabija zgoła.
Jedno głupie krzyknięcie i już po zabawie,
ale jeszcze jest szansa – teraz nikt nie woła.

No, literalnie nikt. I tak trzymać.

Na końcu szpilki

niedz., 14 sierpnia 2011, 03:54

Jak wynika z godnych zaufania doniesień, w australijskim zoo urodziła się czwórka diablątek.
Wiadomość ta wzbudziła godny pożałowania entuzjazm na „znanym” skądinąd (!) blogu Bobika. Sam Bobik, z pochodzenia półdiablę, miał się wyrazić: „jest to dla naszej społeczności dowód, że diabelskie wartości, mimo stawianych im przez współczesną cywilizację przeszkód, nie ulegną kompletnej zagładzie.”
Pytany o komentarz ksiądz Natanek powołał się na trudności techniczne i chwilowe zakłócenia na bezpośrednich łączach z Jezusem Ch.
Bywalec odpowiednich kręgów, E. Kant, wyraził zaniepokojenie, czy w obliczu zaistniałej sytuacji gatunek ludzki będzie w stanie oddzielić popędy diabelskie od praktycznego rozumu, zaznaczając jednak, że jakby co, to nie on.
Niebo gwiaździste, według agencji PAP, wstrzymało się od komentarzy.

Poranna kafka

pt., 5 sierpnia 2011, 14:57

Rano, gdy względnie już prosto stoję,
za fliżankę chwytam z napojem,
po czym – jak każde gramotne zwierzę –
patrzę, co dzieje się w blogosferze,
czytam, co piszczy w trawach i trawkach,
w nos mi paruje poranna kafka.

Widzę – ktoś komuś do oczu skacze,
czy coś tam było tak, czy inaczej,
czy ten spiskował, czy tamten stchórzył,
wciąż wokół zdarzeń piana się burzy,
coraz to większa emocji dawka –
cóż to za pyszna poranna kafka.

Spory dotyczą nie tylko faktów:
facet swą ślubną zadźgał lub zatłukł,
więc brzmi pytanie w co drugim wpisie,
czy tylko siedzieć ma, czy też wisieć,
Żądnych krwi głosów mży gęsta mżawka…
No, czyż nie słodka poranna kafka?

Tu w pysk, tu w tyłek, tam szarpanina,
miło się nader dzionek zaczyna,
wszędzie z Pandorą otwarty słoik,
wredni to tamci, dobrzy to swoi,
lud zapamięta, czyja to sprawka…
Ach, jak przyjemna poranna kafka.

Już mi się niemal wydaje cudem,
gdy ktoś uprawia własny ogródek,
gdy wśród obłędu fali wysokiej
próbuje mrugnąć mi perskim okiem
i chciałbym niemal gromkie bić brawka,
gdy zamiast kafki – zwyczajna kawka.

Ślady

niedz., 24 lipca 2011, 00:50

Chodziłem po śladach. A jeszcze więcej siedziałem. W różnych miejscach, które były – powinny być – śladami.
Tu i ówdzie meble trzymały się całkiem dzielnie. Podsuwały pod łokcie, stopy i pośladki skądś znajome proporcje, namawiały do bezwstydnego rozbebeszenia się, do zaczekania, do pomyślenia, że ktoś przecież przyjdzie. Musi przyjść.
Gdzie indziej uległy nawet meble. I ściany. I szyldy. Nie mówiąc już o szatniarzach.
Siedziałem w tych miejscach, gdzie wypadało zamówić mojito albo caipirinhę, nie umiejąc w nich wypić niczego poza ciepłą czystą i nie mogąc już w żaden sposób przełknąć ciepłej czystej.
Nikt nie przyszedł. Dlaczego miałby przyjść? Tam przecież już od dawna nikogo nie było. Nawet mnie. Zwłaszcza mnie.
Poszedłem krótką ulicą w stronę placu z taksówkami. Znad drzew domykających plac wyleciały ptaki, dużo ptaków. Leciały jak jakieś cholerne, niewydarzone symbole i przez chwilę irytowało mnie, że to taki tani obraz. A potem wzruszyłem ramionami. Ptaki jak ptaki.
Ciepły wieczór był. I jeszcze nie tak późno. Zrezygnowałem z taksówki. Poszedłem przez miasto, które bezwładnie przeciekało mi pomiędzy palcami. Cofało się. Blakło. Coraz mniej bolało.
To już tak będzie, pomyślałem. To już tak będzie.