Popular Tags:

Ballada o narodowym jadłospisie

śr., 6 lipca 2011, 00:30

Pewien rymopis uparcie tuszył,
że narodowej smaki zna duszy,
założył knajpę więc „U Martyra”,
w której od rana do nocy tyrał.

Na śniadaniowym stole obfitym
były z granitu i spiżu płyty,
jaja wiedeńskie od króla Jana
i z Warszawskiego Powstania granat.

Obiad zaczynał się ciężko trochę:
bitki smoleńskie w kapuście z grochem,
lecz potem lżejsze szły już potrawy –
placek z Ordonem i śmierć dla sprawy,

bigos (na winie sąsiadów podłych),
w mesjanistycznym sosiku modły,
zaś do kotleta żałobne pieśni
śpiewał z przejęciem chór dzieci z Wrześni.

A gdy kolacji czas już się zbliżał,
wjeżdżał specjałów zestaw z Paryża:
tułacza dola, wygnania dramat,
oraz mielone z wieszcza Adama.

Gospodarz z całej siły się starał,
żeby krew zawsze była w pucharach,
a w pogotowiu inne napoje,
likwory, spory i ćmoje-boje.

Jadła to dusza dzień w dzień bez przerwy,
pełna zapału była i werwy,
bo nic tak nie jest dobre na bebech,
jak cierpiętniczym wypchanie chlebem.

Aż dnia pewnego – załkaj, człowiecze! –
cosik zakradło się na zaplecze
i zanim trębacz zagrał pobudkę,
do wszystkich potraw wsypało trutkę.

Przychodzi dusza smacznie pośniadać,
a tu od bitek mdli ją – ach, biada!
Od mesjanizmu cała się słania,
blednie na samą myśl o powstaniach,

z jaj bohaterskich dostaje zgagi,
za Chiny nie chce tknąć dętej blagi,
słowem – odrzuca wszystko, czym żyła,
jak jakiś Judasz czy inny Piłat.

Patrzy rymopis z niedowierzaniem
na podejrzane to odrzucanie
i w oczach mu się zapala świczka:
kolaborancka to jest duszyczka!

Taki stołownik gorszy Teutona,
niźli go żywić już lepiej skonać.
Wynoś się, duszo, gdzieś w obce strony,
bo do „Martyra” wstęp masz wzbroniony!

Cóż było robić na dictum takie?
Dusza się jakoś obeszła smakiem,
w świat wyruszyła z wielkim impetem
i ponoć całkiem zmieniła dietę.

Rymopis zasię na nią nie czekał,
bo drugą duszę miał w słoju Wecka,
więc z niej szybciutko zrobił użytek,
by nie zmarnować zapasu bitek.

Do dziś serwuje w swoim lokalu
menu z rozpaczy, smętku i żalu,
szat rozrywania, zarzutów zdrady…

Kto tam, u licha, chce jeść obiady?

Z dziennika Labradorki

pon., 27 czerwca 2011, 15:19

Poniedziałek
Przeczytałam u Bobika, że moje istnienie podawane jest w wątpliwość. Podobno niektórzy żądali nawet dowodu w postaci fotografii. W czasach Fotoszopu! Tak jakby nie można wizualnie w dowolnym momencie przerobić Bobika na mnie, a mnie na jakiegoś jamnika.
Sama nie wiem, czy się śmiać, czy zadumać nad ograniczonością ludzkiego umysłu, czy po prostu machnąć łapą.
Wtorek
Dalej wałkują tę kwestię, czy ja jestem, czy mnie nie ma. Do licha, czemu to dla nich takie ważne?
Ludzie są bardzo dziwnymi zwierzętami i pies, który chciałby te stworzenia dobrze poznać, musi na to przeznaczyć praktycznie całe swoje życie, które przecież oferuje inne, ciekawsze zajęcia. Może będę udawać, że ich wątpliwości nie zauważam?
Środa
A jednak kwestia mojego istnienia bądź nieistnienia zaczęła mnie trochę zajmować. Mniejsza o fotografię, ale właściwie jaki ja sama mam dowód na to, że istnieję? To, że Bobik tak twierdzi, nie jest żadnym dowodem. On różne głupoty opowiada, jak to szczeniak. Wybaczam mu to, ale przecież nie mogę go traktować całkiem poważnie.
Myślę więc jestem? No nie, to też okropne uproszczenie. Najprawdopodobniej wcale nie ja myślę, tylko język mną myśli. Chociaż z drugiej strony trudno też byłoby mi się upierać przy tym, że jestem, bo nie myślę…
Chyba z tego wszystkiego zjem kolację. To nie wymaga myślenia, wystarczy apetyt.
Czwartek
Jak się zorientowałam, niektórzy podejrzewają, że ja jestem jakimś alter ego Bobika. Co za idiotyzm! Rozumiem wprawdzie, że alter może się zachowywać całkiem inaczej niż ego. Doktor Jekylll zawsze częstował mnie pasztetówką, a pan Hyde kopniakiem. Ale przecież nas z Bobikiem różni po prostu wszystko – wiek, płeć, wzrost, rasa, temperament, ubarwienie, rodzaj futra… A przede wszystkim to, że ja zwykle wiem, a on nie wie.
Czego to ludzie nie wymyślą…
Piątek
Okoliczne Koty stanowczo potwierdziły moje istnienie, twierdząc nawet, że jak na moje lata jest ono całkiem intensywne. Czyżby do potwierdzenia własnego bycia potrzebni byli jacyś Inni? Gonię Koty, więc jestem?
Nieco mi trudno przyjąć optykę, która do tego stopnia uzależnia mnie od otoczenia, ale trzeba przyznać, że to jest przynajmniej jakiś pomysł.
Sobota
Nie mogę się doczekać siódmego dnia, kiedy wreszcie będę mogła odpocząć od tego stwarzania dowodów na coś, wydawałoby się, tak oczywistego, jak to, że jestem. Okropnie to męczące. I wcale nie jestem przekonana, że do czegoś prowadzi.
Niedziela
Ufff! Obgryzanie kości, wylegiwanie się na tarasie, leniwe kłapanie zębami na kosy. Nawet Bobik nie zawraca głowy, bo poleciał gdzieś ze swoją szczeniacką paczką.
Jaka to jednak przyjemność, nie kombinować i nie latać za istnieniem jak za własnym ogonem. Być. Nawet bez stuprocentowej pewności, że się jest.

Nosorożce

pon., 20 czerwca 2011, 15:11

Bobik wrócił z przebieżki jakiś markotny. Ogon miał oklapły i nie poświęcał najmniejszej uwagi muchom, które zaczęły coraz bezczelniej zbliżać się do jego nosa.
– Coś się stało? – zapytała współczująco Labradorka i przysunęła szczeniakowi miskę z kawałkiem świeżego salcesonu.
Bobik zignorował salceson, poczłapał pod stół i zwinął się w przygnębiony kłębek.
– Wiesz – wykrztusił spod stołu – byłem trochę poszczekać z kumplami i jakoś to dziwnie wyszło. Niby nic takiego nie było, a w końcu prawie każdy się poczuł… no, trochę jak pogryziony.
– Oj, to przykro – zmartwiła się sąsiadka. – Najgorzej, kiedy nikt nie chciał gryźć, a tak jakoś wychodzi, jakby chciał. To mi przypomina taką anegdotę, którą kiedyś słyszałam. Dawno, dawno temu, jeszcze w czasach dekolonializacji, na posiedzeniu ONZ przedstawiciel Wielkiej Brytanii mówił o pladze żuków w jednym z brytyjskich protektoratów w Afryce. Te żuki nazywają się po polsku rohatyńce nosorożce, a po angielsku rhinoceros beetle. Tłumacz na rosyjski nie dosłyszał słowa beetle i poinformował delegatów swojego kraju o wytężonej walce ludności protektoratu z nosorożcami. Jeden z delegatów przerwał mowę, dopytując się, w jaki sposób Wielka Brytania pomaga opanować tę inwazję nosorożców. Dostał odpowiedź, że poprzez dostarczanie dużych ilości mioteł i pojemników z chemikaliami.To wydało się radzieckiemu delegatowi dalece niewystarczające, a ponadto było dla niego dowodem, że imperialistyczni kolonialiści z obawy przed Afrykanami nie chcą im dać do rąk broni palnej dla skutecznej obrony przed dzikimi bestiami. Na to włączył się jeszcze inny delegat, z pytaniem, dlaczego jest to taki problem, skoro nosorożców w Afryce jest już bardzo niewiele. Brytyjczyk odparł stanowczo to twierdzenie, mówiąc z naciskiem: o, nie! Są ich miliony! Każdej wiosny nadlatują ogromnymi stadami z północy i zżerają korę na drzewach. W tym momencie dyskusja osiągnęła taki stopień komplikacji, że trzeba ją było przełożyć na następny dzień, żeby wyjaśnić nieporozumienia i ustalić, kto tak naprawdę o czym mówił.
Labradorka zamilkła i czekała, kiedy Bobik się uśmiechnie. Ale bobiczy ogon nadal był dość oklapły, chociaż jego koniuszek dyskretnie zdradzał pierwsze objawy wracania do równowagi. Zastanowiła się i dodała:
– Pomyśl, to było prawie 50 lat temu i od tego czasu zdarzyła się jeszcze niejedna taka historia. Ale ONZ nadal istnieje i nadal się tam rozmawia. Czy to nie jest jednak optymistyczna puenta?
Bobik pomyślał o perpektywie jutrzejszego poszczekania z kumplami i doszedł do wniosku, że Labradorka ma dużo racji. Wyczołgał się spod stołu, wykonał dla rozgrzewki kilka rozluźniających ruchów ogonem i skubnął odruchowo kawałek salcesonu. A potem zdecydował, że salceson właściwie najlepiej zjeść do końca, póki świeży.

Daltonizm

wt., 14 czerwca 2011, 20:46

Labradorka odłożyła gazetę i zaczęła się niespokojnie wiercić na fotelu. Bobik przyglądał jej się ze zdumieniem. Sąsiadka zawsze wydawała mu się wcieleniem siły spokoju i nigdy nie przypuszczał, że cokolwiek mogłoby ją doprowadzić do takiego stanu jak teraz.
– Czy w tej gazecie napisali coś nieprzyjemnego o tobie? – spróbował zgadnąć.
– Nie, raczej o tobie – odszczeknęła nerwowo Labradorka. – Bobik, ja cię proszę, nie jedź ty do Wrocławia. Tam nie jest dobrze być czarnym. Zęby można stracić, ogon, a nawet zaufanie do ludzi.
– Myślisz, że lepiej być czarnym w Rzeszowie? – zastanowił się szczeniak.
– Myślę, że nie – przyznała uczciwie Labradorka. – Wszędzie w Polsce lepiej nie być twojego koloru. W Warszawie, w Gdańsku, w Białymstoku… Wszędzie tam mieszkają tacy, co cię nie lubią. A nawet jak niby nic przeciwko tobie nie mają, to i tak mogą się po chamsku wobec ciebie zachować. Chyba uważają, że to okropnie śmieszne jest. I nawet im nic nie możesz powiedzieć, bo zaraz krzyczą, że nie masz poczucia humoru.
– Ale może to tylko Polska wojewódzka jest taka? – zapytał z nadzieją Bobik
– Nie łudź się – powiedziała ze smutkiem Labradorka. – Powiatowa wcale nie lepsza. Tam też są ludzie. A ludzie, jak wiadomo, to nie psy, które kolorami w ogóle się nie przejmują. Ludzie bywają różni. Niektórzy są daltonistami, ale niestety, wszędzie jest też mnóstwo takich, którzy nimi nie są.
– I nic się nie da zrobić, żebym jednak gdzieś mógł bezpiecznie pojechać? – zmartwił się szczeniak.
Labradorka zmarszczyła czoło i zatonęła w wysiłku intelektualnym tak głębokim, że nawet zabłąkany pływak żółtobrzeżek nie śmiałby go naruszyć.
– Chyba jest sposób – powiedziała w końcu z namysłem. – Trzeba by wyhodować nową rasę człowieka. Z powszechnym genem daltonizmu. Wtedy moglibyśmy nawet razem wszędzie jeździć. Ani ty byś się ludzi nie musiał bać, ani ja za nich wstydzić.