O gościnności

wt., 24 marca 2009, 02:38

Nie, nie ma być o staropolskiej czy w jakiś inny sposób określonej gościnności, tylko o gościnności w ogóle. Jako takiej. A może nawet odrobinę lepszej, niż tylko jako takiej.
Zastanawiać zacząłem się nad tym tematem po obejrzeniu w niemieckiej telewizji kilku programów z serii „Das perfekte Dinner”. Jeżeli sama idea tego programu jest Wam nieznana, to wyjaśniam: każdego tygodnia pięć osób zaprasza się nawzajem na obiadokolację i dają sobie punkty – za kulinaria, ale i za dekorację stołu, atmosferę, itd. Kto punktów zbierze najwięcej, ten w danym tygodniu wygrywa i kasuje nagrodę pieniężną. Proste jak drut, a skuteczne.
Przy tej okazji ujawnia się, jak różne ludzie mają o gościnności pojęcie. Jedni skupiają się na polerowaniu rodowych sreber, do garnków zaglądając z rzadka i bez większej namiętności. Inni wręcz przeciwnie, szaleją w kuchni, uważając, że dobre jedzenie smakuje i w psiej misce (jak o mnie chodzi, to się zgadza, ale gość to stworzenie kapryśne i nieprzewidywalne), więc nie ma się co wygłupiać z cyzelowaniem scenografii. Jedni planują wieczór do najmniejszej sekundy, sypiąc kwiecie, rozpylając wonności oraz zamawiając żonglerów, trubadurów i trzy cytrzystki. Drudzy zostawiają wszystko przypadkowi, zakładając, że prawdziwa cnota krytyki zagada, przytłamsi pagórkiem puree ziemniaczanego, a w ostateczności zaleje winnym strumieniem. Między tymi biegunami leży oczywiście cała masa wersji pośrednich, w najprzeróżniejszych kombinacjach.
Efekty opisanych wysiłków też są różne i niekoniecznie odpowiadające przewidywaniom gospodarzy. Jeden gość przyjdzie, sarninę z mlaskaniem pożre, cytrzystek wysłucha, na porcelanie z Miśni sos rozmaże, a potem punktów przydzieli niewiele i jeszcze przed kamerami obsobaczy. A inny gość pochwali i chatę ubogą, i zastawę z pedetu, i kaszankę z grulami, a nawet brak trubadurów uzna za plus dodatni, bo nikt rozmowy niewczesnymi brzdąkaniami nie zakłócał.
Koniec końców nie udało mi się z tego programu wyciągnąć żadnych konstruktywnych wniosków. Szkoda, bo gdybym się nauczył, jaki jest najlepszy rodzaj gościnności, może i na blogu mógłbym tę wiedzę zastosować. A tak, to trudno – nawet nie mam co próbować przychylić Wam nieba, bo zawsze możecie powiedzieć, że przychylałem z niewłaściwej strony, a w ogóle piekło by Wam bardziej smakowało i w związku z tym nie macie zamiaru zbyt wysoko mnie oceniać.
Z drugiej strony świadomość, że pewne zaniechania mogą w ogólnym rozrachunku wręcz poprawić moją punktację, wcale nie jest taka zła. Popatrzmy zresztą na sprawę w perspektywie historycznej: ileż czynów niewłaściwych lub głupich zostaje popełnionych, opisanych i wtedy już przepadło klepadło, nic się nie da wycofać, pokolenia uczniów i belfrów mogą się z tych czynów wyśmiewać lub na nie wybrzydzać. Niemal każdy potrafi na zawołanie przypomnieć sobie z historii niejedno działanie, którego na pewno podejmować nie należało. A kto poda mi od ręki, bez patrzenia do gugla, kilka przykładów słynnych zaniechań? No właśnie.
W wyniku tych wszystkich rozważań postanowiłem dziś przyjąć gości w szlafroku, na bosaka, z włosem dzikim, srebrem niepolerowanym, miską do połowy pustą i butelką do połowy pełną. Wcale przecież nie jest powiedziane, że mimo tego nie dostanę maksymalnej liczby punktów.

Z czym do gościa? Pytanie to trudne niezmiernie
(a odpowiedź trudniejsza jeszcze od pytania),
bo homarem go możesz wystraszyć nadmiernie,
że aż spojrzeć na talerz ci będzie się wzbraniał,
zachwyt za to wywołać możesz karaluchem,
który w zupie zakończył swą życiową drogę
i wywołać u gościa uczuć zawieruchę,
jeśli obiad ze znanym jesz entomologiem.
Więc ponieważ nie możesz rozstrzygnąć problemu,
bo już wiesz, że nic nie wiesz, pogłówkuj w potrzebie
(głowy jednak nie łamiąc, bo właściwie czemu)
i zapytaj na odwrót: a z czym gość do ciebie?