Tragiczny koniec szczeniaka

śr., 1 kwietnia 2009, 02:28

Opierałem się ze wszystkich sił. Młóciłem łapami, warczałem i usiłowałem wbić zęby w nadgarstek zamaskowanej postaci, która chwyciła mnie za kark i wlokła w nieznane. Wszystko na próżno. To podejrzane indywiduum bez wątpienia było silniejsze ode mnie, a na dodatek całkowicie niewrażliwe zarówno na ciosy, ugryzienia i zadrapania, jak też – no cóż, nie będę ukrywał, że i do tego się posunąłem – żałosne, połączone ze skomleniem błagania. Popędzany przez nieubłaganego porywacza coraz bardziej oddalałem się od miejsca, w którym tak cudownie i błogo spędziłem osiem miesięcy dotychczasowego życia. Od mojego szczenięctwa.
Wrzucony do ciemnego i mglistego pomieszczenia oddałem się najpierw akomodacji wzroku do niesprzyjających warunków widocznościowych, a kiedy już mi się to udało, ujrzałem coś, co mi się bardzo, ale to bardzo nie spodobało. Kilku facetów w dziwnych czapkach siedziało za dość oficjalnie wyglądającym stołem, a na podłodze i na ścianach leżały i wisiały przedmioty, których przeznaczenia wprawdzie dokładnie nie znałem, ale intuicja podpowiadała mi, że nie miały one nic wspólnego z bezbolesną stroną życia. Uczapkowieni faceci poszeptali między sobą, jeden z nich walnął drewnianym młotkiem w stół i się zaczęło.
– Czy przyznajesz się, Bobisławie Blogowski, do niecnej chęci spędzenia żywota na zabawach, podgryzankach, łaszeniu, smyraniu i, według twoich własnych słów, wtranżalaniu?
To mną wstrząsnęło. No, owszem, w moich dokumentach stoi jak byk „Bobisław”, ale pomijając już to, że nikt dotąd tak się do mnie nie zwracał i wcale mnie ta forma nie zachwyca, cóż mógł mieć wspólnego ten formalny Bobisław ze mną, Bobikiem? A już przyznawać się do czegokolwiek ani mi się śniło, więc odpowiedziałem wymijająco:

Swobodnym duchem jest szczeniaczek
i nie ma w tym nic złego,
wskazane więc by było raczej
odczepić się od niego.

Że biega, merda i wtranżala,
to nie jest żadna zbrodnia,
jak również to, że się przechwala
dziurami w pewnych spodniach.

A nawet ze smyrania brzucha
mu trudno zarzut zrobić,
więc o co cała zawierucha?
Czy to nie z jakiej fobii?

– Ha! – wykrzyknął najgrubszy z czapkowych. – Widzieliśmy już niejednego zatwardziałego grzesznika, ale ten przechodzi ludzkie pojęcie, a nawet samego siebie. Kocie, czyń swoją powinność!
Spod stołu wyskoczył olbrzymi, niezbyt przyjaźnie łypiący zielonymi ślepiami kocur i pochwycił w łapy wcześniej przygotowaną na tę okoliczność kartkę papieru i długopis.
– Podpisz! – miauknął rozkazująco.
– Niczego nie podpiszę! – odszczeknąłem buńczucznie. Nie będzie mi w końcu taki dyktował, co mam robić. Nawet moja rodzina nigdy się na to nie odważała, a tutaj…
Nagle przed oczami zobaczyłem wszystkie gwiazdy, całą mleczną drogę, a w ogonie poczułem ból tak okropny, że nie starczyłoby całego życia na jego opisanie. Wrzasnąłem przeraźliwie i zacząłem kręcić się w kółko. Kot puścił mój ogon, wskoczył na stół i z lubością zaczął oblizywać krwistoczerwone pazury. Siedzący w samym środku facet zapytał niby łagodnym, ale w jakiś podskórny sposób złowieszczym głosem
– Bobisławie Blogowski, czy przemyślałeś swoje nierozsądne postępowanie i jesteś skłonny do podpisania?
– Nie pod… – zacząłem i zobaczyłem kątem oka, że kocur uniósł głowę i uśmiechnął się złośliwie. Dobrze wiedziałem, co to oznacza. Było nie było, mimo młodego wieku miałem już z kotami pewne doświadczenia. W mgnieniu oka zmieniłem zdanie i szczeknąłem:
– Dobra, dobra, podpiszę. Puścicie mnie potem?
– Oczywiście, że puścimy – odpowiedział z namaszczeniem ten niby łagodny ważniak. – Nie trzymamy tu nikogo dłużej, niż to jest konieczne. I po wypuszczeniu nie będziemy nawet pilnować, czy dotrzymujesz warunków umowy. Wiemy, że zaczniesz to robić sam.
Prawdę mówiąc, jego słowa przelatywały mi koło uszu jak jętki jednodniówki. Okiem wyobraźni widziałem już swój powrót do domu, czekające na mnie zabawki, miskę pełną pasztetówki, wieczorną porcję smyranka… Złapałem długopis i z rozmachem nabazgrałem swój podpis na końcu długiego ciągu paragrafów, punktów i podpunktów. Jakież w końcu znaczenie miało tych kilka literek? Kot szybko złapał papier i podał go trzeciemu od lewej facetowi, który starannie wpiął kartkę do leżącego przed nim segregatora.
– Bobisławie Blogowski – rozległ się głos ważniaka, tym razem nie łagodny, a grzmiący, dudniący i znaczący – podpisałeś właśnie zobowiązanie do zakończenia szczeniackiego okresu twego życia i nieodwołalnego wejścia w dorosłość. Tym samym twój podpis zaczął mieć skutki prawne i nie tylko. Od dziś będziesz stale podpisywał różne papiery, a wszystko, co podpiszesz, będzie miało dla ciebie konsekwencje, przed którymi nie umkniesz. W praktyce oznacza to koniec beztroskich zabaw, koniec niezasłużonych głasków, nieuzasadnionego drapania po brzuchu, koniec taryfy ulgowej. Na pasztetówkę będziesz sobie musiał zapracować w pocie czoła. A przede wszystkim będziesz musiał zaprzestać nieodpowiedzialnego kłapania ozorem, które szczeniakowi mogło jeszcze ujść, ale poważnemu, dorosłemu psu już doprawdy nie przystoi.
Uświadomiwszy sobie całą grozę sytuacji zawyłem, szarpnąłem się i skoczyłem w stronę segregatora, żeby wydobyć z niego straszliwy cyrograf. Kocur zastąpił mi drogę i wymownie rozcapierzył pazury. Spuściłem łeb. Nie miałem nawet jak zachować resztek godności. Z podkulonym ogonem i pełną świadomością tego, co się stało, spróbowałem wycofać się tymi samymi drzwiami, którymi mnie tu dostarczono.
– O, przepraszam – z ironiczną uprzejmością wysyczał kot – z tego punktu nie ma już powrotu. Dwa razy nie wpadamy do tej samej bramy. Proszę tędy…
Dokładnie w tym momencie odczułem z potworną wyrazistością, że stało się coś nieodwracalnego, znacznie gorszego niż samo złożenie podpisu ale nie miało to już większego znaczenia. Wychodząc przeciwległymi drzwiami wiedziałem, że dokonana w majestacie czapek zbrodnia pozostanie bezkarna. Nikt nie będzie ścigał morderstwa na Bobiku. Uzurpator Bobisław zajmie jego miejsce i nikt nawet nie zauważy zamiany. Wlokąc się w kierunku reszty mojego życia usłyszałem jeszcze, jak ważniak mówi do tego z segregatorem:
– Wyjątkowo gładko nam dzisiaj poszło.