Poranek Satrapy

sob., 9 maja 2009, 03:26

W Satrapii wstawał dzień. Wprawdzie mające wzgląd na niepewny status artysty ptactwo nie odważało się śpiewać nieproszone, ale pracujące na etacie słońce punktualnie przystąpiło do wykonywania swoich obowiązków. Zmęczony nerwowym, całonocnym półsnem Satrapa otworzył podpuchnięte oko i rozejrzał się po najbliższym otoczeniu. Nie było dobrze. Jeszcze wczoraj fotel zdawał się być całkiem lojalnym sprzętem, ale dziś, w świetle poranka, jedna nóżka jakoś tak kaprawo mu się wyginała, a i oparcie jakby szyderczy nieco miało wyraz. Kandelabr z kolei wisiał trochę zbyt usłużnie i ta usłużność wcale się Satrapie nie podobała, bo kryć się za nią mogło cokolwiek, aż do zdradzieckich myśli włącznie. No a drzwi… Do drzwi od dawna już nie można było mieć zaufania. W zależności od tego, z której strony się do nich podeszło, uważały się za wejście lub wyjście, co komuś dążącemu do całkowitej stabilności i przewidywalności świata z całą pewnością nie mogło się podobać.
– Na nikogo i nic już nie można liczyć – jęknął Satrapa i zerwał się szybko z łóżka, dźgnięty nagłą myślą, że może i ono… Przyjrzał się materacowi, poduszce, podniósł prześcieradło. Nie, jak na razie łóżko nie wykazywało żadnych niepokojących objawów, choć nie można było przewidzieć, jak zachowa się jutro. Niemniej jednak jego dzisiejsza moralna postawa była na tyle zadowalająca, że przez chwilę Satrapa poczuł się niemal zadowolony z życia.
Zaraz jednak przypomniał sobie tę straszną rzecz, która od wielu dni leżała mu kamieniem na żołądku i była przyczyną wszystkich nocnych koszmarów. Te przeklęte wybory! Jak mógł się na to zgodzić? Ostrzegano go przecież, że wybory podważają najświętsze wartości Satrapii i mogą prowadzić wręcz do jej unicestwienia. Sam wiedział, czuł, że do niczego dobrego to nie może prowadzić. Powinien walczyć do końca, upierać się przy konsekwentnym stosowaniu zasad, protestować, krzyczeć głośno „żadnych wyborów!”. Ale ugiął się, okazał słabość i już było za późno. Będzie musiał zmierzyć się z tym horrorem, choć Bóg jeden wie, jak bardzo zawsze pragnął tego uniknąć.
Na pobrużdżonym troskami czole Satrapy pojawiła się jeszcze jedna zmarszczka i lotem błyskawicy zaczęła sobie torować drogę w głąb skóry właściwej. Zbliżała się ósma a z nią chwila, której się lękał. Jeszcze dwie minuty. Jeszcze jedna minuta. Gdzie podziało się powietrze? Dlaczego nie znajdywało drogi do jego płuc? Czy to możliwe, żeby słowo „wybory” mogło zabijać?
W nabrzmiałej ciszy pukanie do drzwi zabrzmiało jak huk wystrzału. Satrapa zadrżał. Stało się. Otarł pot z czoła i w przypływie straceńczej odwagi zawołał „wejść!”.
Kamerdyner uchylił drzwi, trzymając w rękach zastawioną tacę postąpił kilka kroków do przodu, zatrzymał się przed Satrapą w postawie pełnej szacunku i zapytał przymilnym głosem
– Najjaśniejszy pan wybiera dziś kawę czy herbatę?