Fakty dokonane

pt., 9 października 2009, 01:21

Myszy wiedziały to już wcześniej. Z maniacką zapobiegliwością upychały w swoich podziemnych i podpodłogowych magazynach kilogramy ziarenek, utykały szczeliny zatrzymanymi w locie ptasimi piórkami i staczały nie zawsze bezkrwawe bitwy w obronie co lepszych zimowych kryjówek. Tak, myszy dobrze zdawały sobie sprawę, że koniec lata jest drobnym oszustem, który weźmie na lep miodowych słówek, naszepcze, naprzymila się, naobiecuje, a potem ni stąd ni zowąd rozpłynie się w chłodnej czerni coraz wcześniej zapadającego wieczoru, nie zostawiając nawet listu pożegnalnego. Ale Kozie brakowało tego odwiecznego instynktu, który kazał traktować koniec lata z należytą ostrożnością, nie dowierzać mu i liczyć się z jego kompletnym brakiem odpowiedzialności.
I oto stała wobec faktów dokonanych: kilku ostatnich, strząśniętych przez ulewę jabłek, nadjedzonych przez ospałe biedronki, róży, której głowa rozsypała się od jednego dmuchnięcia, mysiej bieganiny. Krzesła ogrodowe zrzucały letnie okrycia i wskakiwały jedno w drugie, jakby tak przytulonym do siebie łatwiej im było obserwować zabawę słupka rtęci, który urządził sobie zjeżdżalnię w środku zaokiennego termometru. Zapomniane na balkonach swych kolczastych siedzib jeżyny zasychały powoli, mimo lejących się na nie co dzień deszczowych wodospadów. Olejek do opalania uciekł w głąb szafy i zerwał wszelkie kontakty z otoczeniem. Coś się działo. Banalna, domowa przestrzeń zaczęła być nagle pełna znaków, których Koza nie umiała jeszcze rozszyfrować, ale w jakiś sposób była pewna, że są przeznaczone dla niej.
Patrzyła na znoszone do piwnicy słoiki, na triumfalny przemarsz suszącego się prania przez kuchnię i bezskutecznie próbowała nie poddawać się ogarniającej ją fali niepokoju. Nie, żeby się bała. To był jakiś inny niepokój. Trochę w nim było poczucia, że teraz wszystko będzie inaczej, trochę déjà vu, trochę niecierpliwego oczekiwania. Wiatr poświstywał przez zęby w ciemnym szybie nad jej głową, gałęzie znacząco stukały w szyby, przypominając o jakichś tajemnych, rogato-drzewnych konszachtach i starając się zwrócić na siebie jej uwagę, ale to wszystko nie było takie istotne. Liczyło się tylko to rozpięte między ścianami, rozwieszone na poręczach foteli oczekiwanie.
Snujące się po pokojach pokraczne postacie, opatulone niezliczonymi warstwami swetrów, spoglądały w jej stronę wzrokiem tęsknym i łakomym zarazem. Bukowe szczapy układały się w objęciach dębowych, tuż pod jej nogami. Nie chciała przywiązywać do tego wagi. Czekała na coś innego, większego, co zawładnie całym jej kozim jestestwem, porwie, zagarnie, rozpali do czerwoności.
Ktoś podszedł do niej, wyciągnął popielnik i oznajmił z zadowoleniem: „pusty!”. I nagle już wiedziała, bez cienia wątpliwości, tak jakby rządek hieroglifów ułożył się jej znienacka w hasło napisane zwykłym, oswojonym alfabetem. Szelest papieru zmieszał się z ponaglającym szeptem zapalniczki. Koza zadrżała, szczęknęła ryglem i przymknęła drzwiczki z rozkoszy. Tak! Nareszcie! To był ON ! Początek sezonu grzewczego!