Fiat to za mało

niedz., 18 października 2009, 01:51

My name is Bob. Pies Bob.
Życie mam, nie powiem, ciekawe, a i na wynagrodzenie nie narzekam. Kiedy pomyślę o różnych zasuszonych profesorkach, skomlących gryzipiórkach, a nawet dekarzach czy hydraulikach, to mi się śmiać chce. Nudna robota, nędzna kasa i dla społeczeństwa pożytek z nich, po prawdzie, żaden. Za to ja…
Wstaję koło południa, w lustrze się przeglądam. Zęby błyszczą nieskazitelną bielą? Błyszczą. Znaczy, narzędzie pracy mam i mogę zaczynać. Jeszcze uśmiech przez chwilę pogimnastykuję, włożę do kieszeni garnituru od Armaniego kilka uwodzicielskich spojrzeń i mogę ruszać do obowiązków.
Pojeżdżę sobie po mieście swoim (no, nie swoim, służbowym, ale co to za różnica) wypasionym porsiakiem, tu powęszę, tam powęszę… Jest! Trafienie! Aferka jakaś w ciemnym kącie się kuli i udaje, że jej nie ma. Nie ma? Jak to nie ma?! Już ja jej udowodnię, że ona bardziej jest, niż jej się kiedykolwiek śniło!
Cap aferkę w nieskazitelnie białe zęby i dalejże nią miotać w tę i wewtę. Ona się wywija i wrzeszczy, że pomyłka, że nieporozumienie, że ona nie ma ze mną nic wspólnego… Takaś ty? O, niedoczekanie! Nie chciałaś, to masz! Poczujesz ty na karku mój gorący oddech, na życiorysie odcisk mojego pazura. Jak nie miałaś pierwszego życia, to ja ci dam drugie. Będziesz moją Galaretą, w którą tchnę ożywczego ducha. Profesjonalnie, rzecz jasna, bo prywatnie preferuję inne formy kontaktów spirytualnych. Raczej lekkie zamieszanie, niż dramatyczne wstrząsy.
No więc aferkę załatwiłem na cacy. Po tej krótkiej rozgrzewce mogę udać się na wystawny obiad połączony z polowaniem. Interesuje mnie zwłaszcza wystawianie grubszej zwierzyny, nie jakiejś drobnicy. Zresztą dyrektywy szefa były wyraźne: kaczki – nie, jelenie – tak. Najchętniej poluję w kuluarach, bo tam wody dość mętne i łatwo przygotować zasadzkę. A jak z widocznością są kłopoty, to od czasu do czasu wlezę na ambonę i wszystko się w cudowny sposób wyjaśnia. Nie ukrywam, że jestem wręcz stworzony do tego rodzaju pracy. Koledzy w uznaniu moich wysokich standardów zawodowych dali mi nawet ksywkę „gończy polski”. To o czymś świadczy.
Kiedy mi się spać zachce, idę na posłankę. To jest taki pakiet usług, obejmujący łoże, stół i protekcję. W zasadzie ol inkluziw. A jak do tego dojdzie jeszcze Olek inkluziw, albo Jolka, to tym lepiej. Koszty i tak ponosi firma, więc nie mam się co ograniczać. Wystarczy, że muszę się cały czas zachowywać kulturalnie i udawać, że bukiet zielska przyniosłem z własnej woli, nie w ramach obowiązków służbowych. To chyba dosyć poświęcenia, jak na jednego agenta?
No dobra, przyznaję, ta robota ma też mniej przyjemne strony. Gadżety się psują. Ludzie się śmieją. Dziennikarze tropią tropiącego. Czasem chciałoby się porwać kość w zęby i uciec, zamiast niezłomnie trwać na posterunku i osaczać. Nie mówiąc już o tym, jak czasem korci, żeby się odszczeknąć… Ale cóż, służba nie drużba. Trzeba się wziąć w garść i dalej, nieustannie, uparcie szczerzyć się do tych cholernych pięknych kobiet, szybkich samochodów i szykownych garniturów. Bo gdybym przestał, być może na salony władzy wepchnęłaby się jakaś łże-elita, zamiast tej prawdziwej, która może roztaczać swój pawi ogon dzięki takim jak ja cichym, niepozornym, wszystkim znanym bohaterom.