Król Brzydas

czw., 26 listopada 2009, 16:36

Myślicie, że wiecie jak było? Guzik prawda, było jak zwykle całkiem inaczej.
Król Brzydas siedział naburmuszony na tronie i było mu niewygodnie. Po pierwsze dlatego, że miał krótkie nóżki i mógł nimi tylko majtać w powietrzu, ale o postawieniu ich na ziemi w trakcie panowania nie było mowy. Po drugie dlatego, że tron był nieprzyjemnie śliski w dotyku i miał tendencję do przeformowywania się przy każdym ruchu. Bowiem tak się głupio złożyło, że wszystko, czego dotknął Brzydas, zamieniało się w błoto.
Zjawisko to miało daleko idące konsekwencje dla Królestwa. Ponieważ nieprzyjemnych fizjologicznych i psychologicznych następstw kontaktu z królem mogli uniknąć ci, którzy od tronu trzymali się z daleka, korzystała na tym opozycja, malkontenci i jawni wrogowie Brzydasa. Natomiast szeregi najwierniejszych z wiernych w szybkim tempie nabierały brudnoszarej barwy, chlupotały przy każdym kroku i wydawały niewyobrażalne sumy na codzienne czyszczenie garniturów. Na dodatek któraś z myślących trzcin wypatrzyła, że królowi w sprawowaniu władzy pomagają pośle uszy i oczywiście nie darowała sobie rozpaplania tego wszem i wobec.
Sytuacja stawała się coraz bardziej taka sobie. Pałac wraz z okolicą zaczął być zaznaczany w atlasach geograficznych jako tereny bagienne. Niektóre zagraniczne delegacje, niepoinformowane w porę o konieczności zaopatrzenia się w gumiaki, po pierwszej próbie przekroczenia pałacowych progów wycofywały się z niesmakiem i ruszały w świat, żeby przy pomocy stugębnej plotki robić Królestwu czarny PR. Ochroniarze nie mogli należycie wykonywać swoich obowiązków, bo nawet jeżeli udało im się uniknąć królewskiego dotknięcia, ich ruchy były krępowane przez wszechobecną grząską maź. Nawet stary, poczciwy bullterrier, całkowicie zbłotniały od ustawicznego głaskania przez władcę, ledwo mógł sobie poradzić ze skutecznym kąsaniem obcych.
Martwili się królewscy doktorzy, a najuczeńszy z nich, doktor Spin, zalecał kolejne, tyleż wymyślne, co nieskuteczne kuracje. Naprędce mianowany doktorem dyrektor Narodowego Instytutu Zdrowia Moralnego próbował ratować króla i państwo kąpielami w źródłach termicznych i wypędzaniem szatana z niesfornych mediantów, niepoprawnych miazmacistów oraz niepokornych członków Zakonu Elitariuszy. Niestety, lanie ciepłej wody z krynicy moralności tylko do końca rozbabrało i tak już błotniste pałacowe posadzki.
Chociaż pałac leżał w zasłoniętej od wiatrów, zamkniętej kotlinie, coraz częściej zdarzało się, że jakiś niespodziewany podmuch przynosił z zewnątrz głosy szepcące : to jest nie do wytrzymania. W tym kraju nie da się żyć. Tak dalej być nie może. Głosy te, rzecz jasna, nie mogły wstrząsnąć ukrytymi pod trzęsawiskiem betonowymi podstawami Królestwa, ale dojmująco zwiększały królewską niewygodę…
Spodziewacie się, że w tym momencie, zgodnie z regułami gatunku literackiego, w bajce nastąpi jakiś przełom, dobra wróżka przechytrzy różdżkarza, albo sprytny szewczyk załatwi smoka na amen? A, guzik i jeszcze raz guzik! Król Brzydas postanowił po prostu się tym wszystkim nie przejmować i robić swoje. W końcu w tych miłościwie wypracowanych przez niego warunkach, wśród dworzan, których nogi tkwiły po kolana w błocku i tak mu nikt nie podskoczył.