Popular Tags:

Jak Pollock z Polakiem

pon., 3 listopada 2008, 02:31

Taki świetny pomysł na dzisiejszy wpis miałem! Już przedwczoraj się do mnie zgłosił, ale przełożyłem go na wczoraj, bo cośtamcośtam. A wczoraj już naprawdę miałem najświętszy zamiar. Tylko że kot sąsiadów kręcił się po naszym ogrodzie i jakiś taki był niepogoniony, że trzeba było coś z tym zrobić. A potem wołali jeść. A jeszcze potem chcieli mi wycinać kołtuny, więc musiałem się zaszyć na kilka godzin pod łóżkiem. A później był wieczorny spacer, więc wylazłem spod łóżka, ale na spacerze nie mogłem przecież pisać. No i trudno ode mnie wymagać, żebym pisał jak śpię…
Wpis miał być o Jacksonie Pollocku (o którym przypomniał mi zapewne komentarz Heleny
na Dywaniku). Poważny, solidny wpis z danymi biograficznymi, cytatami, tudzież anegdotkami, których akurat na temat Pollocka nie brakuje, bo był on niewąskim enfant terrible i nasikanie Peggy Guggenheim do kominka nie było wcale najgorszym z jego wybryków. Miało być o jego zmaganiach z różnymi demonami, brakiem ojca w dzieciństwie, alkoholizmem, wewnętrznym nieuporządkowaniem. O szukaniu w malarstwie harmonii, która w życiu jakoś mu nie wychodziła. O jego bezkompromisowości w sztuce, wyrażonej np. w słynnym zdaniu „chcę być naturą!”. Miało być to wszystko rzucone na tło historyczno-kulturowe – Nowy Jork na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, teatr, baseball, bebop (chociaż Pollock wolał akurat swing), „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Smierc komiwojażera”, „Nadzy i martwi”…
No, miało być i nie będzie, bo zabrakło mi przełożenia myśli na czyn. A teraz już za późno, wpis wszedł, mogę co najwyżej odesłać dalej w sprawie wiadomości biograficznych. Ale przytoczę Wam chociaż jedną anegdotkę, za której prawdziwość nie ręczę jednakowoż w najmniejszym stopniu. O tym, skąd się Pollockowi wziął pomysł na action painting. Podobno maczał w tym palce nasz rodak, co mnie osobiście wcale nie wydaje się nieprawdopodobne. Skąd inaczej wzięłoby się w poniższej opowieści określenie „mysia wódka” (inne źródła mówią o „brązowej wódkce na myszach”), którego nie może znać nikt, kto nie oglądał „Misia?” I dlaczego Pollock jedno ze swoich bardziej znanych dzieł miałby zatytułować Blue Poles? Przecież chyba nie po to, żeby uhonorować jakieś bieguny!
W każdym razie nie ma żadnych dowodów, że nie było tak:

Gdy Jackson Pollock swe demony
zapijał mysią wódką
spotkał Polaka, co też w barze
zbajnajcił się leciutko.
Zaprosił go do swej pracowni,
gdzie Polak, zdumion srodze,
zobaczył, że nie wiszą płótna,
lecz leżą na podłodze.
Na męki twórcze wkrótce zeszło,
niemocy dziwnej cykle,
uznania brak, w kieszeni pustki
i takie tam jak zwykle.
Wysłuchał Polak tej tyrady
Pollocka było żal mu,
(bo męka twórcza, jak wiadomo,
jest gorsza od napalmu)
i radę znalazł dla miłego
kompana od kielicha
mówiąc: „demony gdy w grę wchodzą,
to zawsze, bracie, kicha.
Choćbyś był drwalem, ściął tarczową
piłą ile się da pni,
od nich się odciąć nie tak łatwo…
Ty lepiej sobie chlapnij!”
Tu spojrzał Pollock na Polaka,
(co whisky już podsunął),
złapał zielonej puszkę farby
i ją na płótno lunął.
Potem czerwieni oraz żółci
dołożył bez żenady
(choć Polak na to marnotrawstwo
się dziwnie zrobił blady),
poleciał ugrem, potem ochrą,
fioletem i błękitem
wykapał resztki, golnął whisky
i krzyknął: „znakomite!
Ułańskiej ten fantazji wykwit
przyniesie mi dolary,
it was a very good idea,
dziękuję ci, mój stary!”
Co było dalej, wszyscy wiedzą –
do dziś w encyklopedii
Pollocka znajdziesz, a Polaka
jak gdyby diabli zjedli.
Rozsądny wniosek z tej historii
mój sztambuch będzie zdobić,
że coś wymyślić nie wystarczy,
To trzeba jeszcze zrobić!

A gdyby ktoś miał ochotę sam zabawić się w Jacksona Pollocka, to nie musi nawet kupować farby. Wystarczy, że wejdzie tu i pokombinuje klikając i jeżdżąc myszą.

Taki dzień

sob., 1 listopada 2008, 12:53

Dzień dziś, jak zwykle 1 listopada, poważny i zamyślony, więc nie wypada mi radośnie brykać i wymachiwać ogonem. Nawet nie mam zresztą ochoty, bo widzę, że cała moja rodzina myśli o tych, którzy odeszli (niektórzy całkiem niedawno) i samemu mi się robi jakoś tak… nieszczeniaczo.
Wiem, że pójdziemy zapalić w ogrodzie lampki za wszystkich, którzy są z nami, ale już nie są. Moi będą tam stać i dumać, i wspominać, aż ich zimno wygoni z powrotem do domu. Potem przespacerujemy się pewnie na pobliski cmentarz (tam wpuszczają psy, co ludzi z krajów bardziej na wschód nieodmiennie napawa zdumieniem, a czasem i oburzeniem) i znowu Moi będą mówić, że to jednak nie to samo, co w Polsce. Przystaną przed grobami żołnierzy i będą z dat na nagrobkach próbowali odczytać, gdzie też ci Niemcy (młodzi, ach jacy młodzi) w chwili śmierci mogli być i czy może zastrzelił ich ktoś, kogo Moi znali i kochali, zanim oni zdążyli zastrzelić jego. A cały czas, pod wszystkim, co Moi zrobią i powiedzą, będzie się krył okropny smutek, że nie mogą być dzisiaj w Krakowie, albo w innym miejscu, w którym czuliby obecność przyjaznych duchów. Wiem, będą sobie to próbowali zastąpić długimi rozmowami telefonicznymi z jeszcze żyjącymi bliskimi, ale niewiele im to pomoże.
Smutno mi jest, jak im jest smutno, ale co mogę dla nich zrobić? Przyjść i położyć łeb na kolanach, polizać, popatrzyć w oczy… Niewiele, ale oni twierdzą, że im to pomaga. Dalej są wprawdzie trochę smutni, ale dziś to może nawet powinni. Taki dzień.
Moja mama twierdzi, że Wszystkich Swiętych to dzień korespondencji z poprzednimi pokoleniami. Nie całkiem to rozumiem, ale ona napisała kiedyś o tym wiersz (nie taki, jak moje wierszyki, tylko poważny), więc jak Wam zacytuję, to może Wy coś z tego zrozumiecie:

Chryzantemy w Krakowie, Biesiadkach, Wieliczce,
poczta do poprzedników, o których nic nie wiem,
albo tak mało, że najbłahsza plotka
obrasta w wyobraźni trzema wymiarami.
Tym, których nie spisano na wołowej skórze,
ani na zwłokach drzew, prostakom, słabeuszom,
dziwkarzom, belfrom, tapicerom, herod-babom,
wyrodnym matkom, dewotkom, sierotkom,
analfabetom, pantoflarzom i pijakom,
wszystkim, oprócz szkieletu, przysługuje obraz,
tusza, wzrost, kolor oczu, rozmiar buta.
Wszystkim świeczkę i wieniec i kawałek ciała
wymyślonego z palącej potrzeby,
żeby nie znikąd, nie z pustki przychodzić.

Jest lepiej, ale…

pt., 31 października 2008, 02:25

Właściwie po tylu życzeniach powrotu do zdrowia, ile zebrałem wczoraj, powinienem dziś promieniować dobrym samopoczuciem i tężyzną fizyczną. Ale jeszcze sobie trochę pochoruję, bo chorowanie w tej fazie, kiedy dolegliwości już nie są takie dolegliwe, robi się bardzo przyjemne. Leżę sobie do góry łapami, wszyscy koło mnie tańczą i podsuwają mi a to herbatkę, a to kosteczkę, a to gazetkę i nikt nie każe mi obejścia pilnować. Klawsze życie mam niż cysorz. I blogować mógłbym cały dzień, gdyby nie pewne niepokojące wiadomości…

Pan Piesek był chory. Gdy leżał w barłogu,
zabronił Pan Doktor mu klepać na blogu
i dziwy mu prawił: że pisał za dużo,
że pieskom te blogi to wcale nie służą,
że wirus, gdy tylko okazję gdzieś zoczy,
to z kompa na pieska bez trudu przeskoczy,
dlatego dyjeta od słówek wskazana
i nawet surowsza dla psa, niż dla pana.
„A krótki rzeczownik? – zapytał pieseczek –
lub partykularnych choć kilka cząsteczek?”
„Ni dudu! – rzekł Doktor – ni jednej litery,
bo wirus w nią wlezie jak dwa a dwa cztery!”
„Nie będę!” zaskomlał pieseczek żałośnie,
a myślał: „już prędzej mi kaktus wyrośnie!”
Gdy wyszedł Pan Doktor pieseczek do kompa,
a tam coś dziwnego po kompie mu stąpa,
ni żywe, ni martwe, ni z mięsa, ni z pierza,
lecz stąpa i jakby się nawet wyszczerza,
a w tym wyszczerzeniu podtekścik jest drański,
podstępny, jak gdyby to koń był trojański,
wyrostki to dziwne ma, trzy nibynóżki,
na końcu zaś każdej coś niby okruszki,
i z kilku segmentów złych wieści się składa!
„Auuu! – zawył pieseczek – to wirus! Ach, biada!
Przeze mnie komputer mój także zachorzał!”
Mysz cisnął i szybko dał dyla do łoża.

Dziatki, i wam to może zdarzać się czasami,
uważajcie więc z blogami! 😉

O, choroba!

czw., 30 października 2008, 02:22

Chyba naprawdę mamy już jesień, bo znowu się zawirusowałem. Leżę na kanapie otoczony powszechną troską rodziny i czytam o wirusach, żeby mieć teoretyczną podbudowę do walki z nimi. Okropnie to są wredne istoty-nie istoty. Niby nie są żywe, bo to ani zwierzęta, ani rośliny, ale jak się tylko dostaną do jakiegoś organizmu, to zaraz zaczynają prowadzić działalność bardziej ożywioną niż biznesmen czy minister. I jak one wtedy narozrabiać potrafią…!
Znamy oczywiście i takich ministrów, co to też ni pies, ni wydra, w stanie wyizolowanym na pozór niegroźni, ale nie daj Bóg, żeby wleźli w żywą tkankę i zaczęli działać, bo wszystko do góry nogami przewrócą i zostawią pobojowisko. Ale wirusy mają na składzie jeszcze lepsze sztuczki. Na przykład kradzież materiału genetycznego komórki, po to, żeby z niego zbudować własną kopię, a potem ją reprodukować w nieskończoność, póki organizm jeszcze dycha. To jest umiejętność! Do tego nie wystarczy prosty minister, do tego trzeba magika w rodzaju ojca Rydzyka. Ileż on już komórek społecznych przerobił na swoje kopie. I reprodukuje się dalej, a przestanie chyba dopiero wtedy, kiedy załatwi żywicieli na amen.
Sir Peter Medawar, laureat fizjologiczno-medycznego Nobla, nazwał wirusa „fragmentem kwasu nukleinowego otoczonym przez złe wiadomości”. No, istotnie, katar to nie jest dobra wiadomość, nawet jak usiłuję udawać, że mam go w nosie. Ojciec Rydzyk to wiadomość jeszcze gorsza niż katar. A już większa ilość jego kopii może przyprawić o ból głowy połączony z wysiękiem i ropniami.
Jeżeli ktoś już zaczął się cieszyć, że na moherozę jest odporny, na salonach władzy nie bywa, więc nie ma co się obawiać infekcji, to muszę go zmartwić. W pracy, w domu czy w zagrodzie, wszędzie to samo. Głupotę ktoś popełni i natychmiast powstaje bądź ile kopii. Słowo nieopatrzne ktoś powie i już replika leci. System immunologiczny się na chwilę zaduma, a tu już nowy wirus wyrósł. W żadnej komórce nie da się przed tym schować, bo wirus każdą na swoje kopyto może przerobić.
Najgorsze, że na to cholerstwo nie ma podobno całkiem skutecznego lekarstwa. Potraktowanie wirusa środkami w rodzaju miodu wydaje się go tylko rozzuchwalać. Osikowy kołek, czosnek i srebrna kula jak dotąd nie przyniosły rezultatów. Zawodzi również szklanka wody zamiast, choćby to była woda święcona. Zaklęć typu „tfu, na psa urok!” ze zrozumiałych względów nie będę polecał. Skuteczne mogłoby być ponowne wyizolowanie wirusa z organizmu, ale nikt jeszcze nie wymyślił, jak to przeprowadzić w praktyce.
Na razie więc nie widzę żadnej rady na wirusy, oprócz czułej opieki rodziny. No, jeszcze wierszyki można sobie pisać. Pomóc nie pomoże, ale czas chorowania szybciej zleci.

Kiedy wirus na ciebie źle wpływa,
cóż masz zrobić, nim zeżre cię całkiem?
Możesz żonę paskudnie zwyzywać,
lub za mężem uganiać się z wałkiem.

A gdy nie masz ni żony, ni męża,
możesz psu zabrać kość bez przyczyny,
kota oblać z konewki lub z węża,
lub do innej się przypiąć żywiny.

Lecz gdy nie masz ni drzewka bonzai,
tylko lustro, i smutek i kaca,
niech cię lepiej ten wirus ujai,
bo i tak ci się żyć nie opłaca.