Popular Tags:

Kości

sob., 5 grudnia 2009, 00:40

– Kości zostały rzucone – oświadczył Bobik, robiąc duży wysiłek, żeby się przy tym nie oblizać. Oświadczenie miało brzmieć poważnie, może nawet patetycznie i w żaden sposób nie nasuwać skojarzeń kulinarnych.
Spanielka pociągnęła łzawo nosem, co nie było niczym szczególnym, bo Spanielka pociągała nosem przy każdej okazji, a nawet całkiem bez okazji.
– Kiedy ostatni raz zostałam rzucona… – zaczęła, wsadzając przez nieuwagę ucho do miski z wodą.
Bobik wiedział, co teraz nastąpi. Szukanie fotografii tłustawego pittbulla z nadłamanym kłem, albo podtatusiałego mopsa, niższego od Spanielki o dwie głowy. Długie, bolesne wpatrywanie się w fotografię. Niekończąca się historia o wzajemnym obwąchiwaniu, przerywanym za każdym razem brutalnym szarpnięciem smyczą. Dłuższy postój przy momencie kulminacyjnym, w polach i nareszcie luzem, a na końcu operowa scena porzucenia, w której żałosna skarga przeplatać się będzie ze złorzeczeniem. Finał stanowiły nieodmiennie długotrwałe rozważania, co też takiego można widzieć w pudlicy o białych lokach i czarnym charakterze. Nie, Bobik stanowczo nie miał ochoty na wysłuchanie tego wszystkiego po raz enty, więc szybko przerwał Spanielce i wrócił do własnego tematu.
– Miałem na myśli to, że postanowiłem z czymś skończyć – wyjaśnił.
– Wszystko ma kiedyś koniec – jęknęła dramatycznie Spanielka.
– Parówka nawet dwa – zauważył trzeźwo Bobik, ale natychmiast przypomniał sobie, że miało nie być kulinarnie. – Słuchaj, jak będziesz mi stale przerywać, to nigdy nie skończę o tym, że postanowiłem skończyć.
Spanielka przepraszająco majtnęła mokrym uchem, strącając przy tym list, nad którym Bobik biedził się przez ładnych kilka godzin. Wilgotna kartka sfrunęła prosto do czekającego na wyniesienie wiaderka z popiołem.
– Stój! – wrzasnął Bobik, nie całkiem sensownie, ale i tak było za późno. List nie nadawał się już nawet do odcyfrowania, nie mówiąc o wysłaniu. A przecież było w nim wszystko, co niezbędne do skończenia. Powody, uzasadnienia, rzeczowe argumenty, wyrazy żalu…
Spanielka nawykowo smętnym wzrokiem spoglądała w dal, zupełnie nieświadoma tego, że wskutek jednego jej ruchu rzucenie kości zostało odwołane, a w każdym razie odłożone na niesprecyzowane kiedyś. Bobik westchnął i powiedział, nie mając pojęcia, czy odczuwa złość, czy ulgę:
– Wcale nie jest tak łatwo skończyć. Tyle jest niespodziewanych przeszkód.
Spanielka ocknęła się nagle i zaproponowała:
– Wiesz, to może zamiast tego zacznij? Różnica między końcem a początkiem wcale nie jest taka duża, jak się zwykło sądzić.
Bobik wiedział, że Spanielka ma rację. Różnica była praktycznie niezauważalna. Tak, jak wcześniej okropnie nie chciało mu się kończyć, tak teraz w ogóle nie chciało mu się zaczynać.

Król Brzydas

czw., 26 listopada 2009, 16:36

Myślicie, że wiecie jak było? Guzik prawda, było jak zwykle całkiem inaczej.
Król Brzydas siedział naburmuszony na tronie i było mu niewygodnie. Po pierwsze dlatego, że miał krótkie nóżki i mógł nimi tylko majtać w powietrzu, ale o postawieniu ich na ziemi w trakcie panowania nie było mowy. Po drugie dlatego, że tron był nieprzyjemnie śliski w dotyku i miał tendencję do przeformowywania się przy każdym ruchu. Bowiem tak się głupio złożyło, że wszystko, czego dotknął Brzydas, zamieniało się w błoto.
Zjawisko to miało daleko idące konsekwencje dla Królestwa. Ponieważ nieprzyjemnych fizjologicznych i psychologicznych następstw kontaktu z królem mogli uniknąć ci, którzy od tronu trzymali się z daleka, korzystała na tym opozycja, malkontenci i jawni wrogowie Brzydasa. Natomiast szeregi najwierniejszych z wiernych w szybkim tempie nabierały brudnoszarej barwy, chlupotały przy każdym kroku i wydawały niewyobrażalne sumy na codzienne czyszczenie garniturów. Na dodatek któraś z myślących trzcin wypatrzyła, że królowi w sprawowaniu władzy pomagają pośle uszy i oczywiście nie darowała sobie rozpaplania tego wszem i wobec.
Sytuacja stawała się coraz bardziej taka sobie. Pałac wraz z okolicą zaczął być zaznaczany w atlasach geograficznych jako tereny bagienne. Niektóre zagraniczne delegacje, niepoinformowane w porę o konieczności zaopatrzenia się w gumiaki, po pierwszej próbie przekroczenia pałacowych progów wycofywały się z niesmakiem i ruszały w świat, żeby przy pomocy stugębnej plotki robić Królestwu czarny PR. Ochroniarze nie mogli należycie wykonywać swoich obowiązków, bo nawet jeżeli udało im się uniknąć królewskiego dotknięcia, ich ruchy były krępowane przez wszechobecną grząską maź. Nawet stary, poczciwy bullterrier, całkowicie zbłotniały od ustawicznego głaskania przez władcę, ledwo mógł sobie poradzić ze skutecznym kąsaniem obcych.
Martwili się królewscy doktorzy, a najuczeńszy z nich, doktor Spin, zalecał kolejne, tyleż wymyślne, co nieskuteczne kuracje. Naprędce mianowany doktorem dyrektor Narodowego Instytutu Zdrowia Moralnego próbował ratować króla i państwo kąpielami w źródłach termicznych i wypędzaniem szatana z niesfornych mediantów, niepoprawnych miazmacistów oraz niepokornych członków Zakonu Elitariuszy. Niestety, lanie ciepłej wody z krynicy moralności tylko do końca rozbabrało i tak już błotniste pałacowe posadzki.
Chociaż pałac leżał w zasłoniętej od wiatrów, zamkniętej kotlinie, coraz częściej zdarzało się, że jakiś niespodziewany podmuch przynosił z zewnątrz głosy szepcące : to jest nie do wytrzymania. W tym kraju nie da się żyć. Tak dalej być nie może. Głosy te, rzecz jasna, nie mogły wstrząsnąć ukrytymi pod trzęsawiskiem betonowymi podstawami Królestwa, ale dojmująco zwiększały królewską niewygodę…
Spodziewacie się, że w tym momencie, zgodnie z regułami gatunku literackiego, w bajce nastąpi jakiś przełom, dobra wróżka przechytrzy różdżkarza, albo sprytny szewczyk załatwi smoka na amen? A, guzik i jeszcze raz guzik! Król Brzydas postanowił po prostu się tym wszystkim nie przejmować i robić swoje. W końcu w tych miłościwie wypracowanych przez niego warunkach, wśród dworzan, których nogi tkwiły po kolana w błocku i tak mu nikt nie podskoczył.

Przewaga wagi

sob., 21 listopada 2009, 22:30

– Wszystko to marność! – warknęła ponuro Labradorka, wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni.
– Nie miałaś przypadkiem na myśli „markotność”? – spytał niepewnie Bobik.
Labradorka spojrzała na niego z niebotycznym zdumieniem.
– Czy doprawdy wydaje ci się, że możesz wiedzieć lepiej ode mnie, co miałam na myśli? – zapytała z sarkazmem, który dla każdego poza poza szczeniakiem byłby bardziej niż oczywisty. Ale szczeniak nie załapał i przyznał naiwnie:
– Ja myślałem, że świat jest tak właśnie urządzony. Że zawsze kto inny lepiej za kogoś wie. Prezydent lepiej wie, co myśli naród. Prymas lepiej wie, co myślą wierni. Nauczyciele lepiej wiedzą, co myślą uczniowie.
– Owszem, to się zgadza – przyznała łaskawie Labradorka. – Ale to działa tylko w kierunku od większych do mniejszych. Odwrotnie już nie.
– A, to przepraszam! – wycofał się potulnie Bobik. – Ale markotność mogłaś teoretycznie mieć na myśli, bo jesień, chlapa i minę masz jakąś taką… Mnie zresztą też nie całkiem wesoło. Nawet można powiedzieć, że jak na szczeniaka całkiem niewesoło.
Labradorka lekceważąco wzruszyła ogonem.
– Tobie niewesoło! A cóż ty możesz mieć za problemy! W twoim wieku?
– Problemy każdy może mieć – odważył się wygłosić uniwersalną prawdę Bobik. – Moje może są mniejsze niż twoje, ale ponieważ ja też jestem mniejszy od ciebie, to w końcu, po przeliczeniu z kalkulatorem, wychodzi nam praktycznie na to samo. To się nazywa pro… propo…
– Proponuję żebyś przestał gadać bzdury! – wpadła mu w słowo Labradorka, – Problemów nie ocenia się według ilości czy wielkości, tylko według wagi. A jak chodzi o wagę, to chyba nie musimy dyskutować, kto tu ma przewagę. Zresztą ja dobrze wiem, czym ty się przejmujesz, bo nigdy nie potrafisz utrzymać ozora za zębami. Same takie rzeczy, z którymi i tak nie da się nic zrobić. Nierówny dostęp do pasztetówki, globalne ocieplenie bud, tolerancja dla cienko szczekających… No, to jest po prostu śmieszne! Mógłbyś już chociaż odrobinę dorosnąć i zacząć myśleć o sprawach naprawdę poważnych. Konkretnych. W końcu nawet filozofować można konkretnie, a nie tak kotem w płot. Nie mówię, żebyś miał od razu osiągnąć zbliżony do mojego poziom intelektualny, bo to wymaga lat pracy i wrodzonych predyspozycji, ale mógłbyś chociaż czasem spróbować brać ze mnie przykład…
W rogu pokoju rozległo się ciche chrobotanie. Labradorka przerwała perorę, obejrzała się i zamilkła z niesmakiem. Spod łóżka wystawał już tylko maleńki koniuszek Bobika, a i on w szybkim tempie znikał z pola widzenia. Gdzieś spod ściany, do której przylegało łóżko, dobiegł stłumiony, markotny głos:
– Obie… się …posta… Sło… noru, że się… ostaram!
Labradorka bezradnie potrząsnęła łbem. W zamyśleniu podeszła do miski, popatrzyła z obrzydzeniem na zaschnięte resztki konserwy i mruknęła:
– A nie mówiłam, że marność?

Meta

pon., 16 listopada 2009, 01:43

– Ludzie czasem mnie zastanawiają – powiedział Bobik, usiłując przybrać minę wystarczająco filozoficzną, żeby przekonała Labradorkę do zwrócenia na niego chociaż przelotnej uwagi.
Labradorka dość niechętnie oderwała się od wygryzania bryłki błota spomiędzy palców.
– Ludzie jak ludzie – mruknęła. – Słyszałam, że z prochu powstali i w proch się obrócą. Czy uważasz, że proch aż tak różni się jakościowo od błota, żebym w tej chwili musiała gwałtownie zmieniać obiekt zainteresowania?
Bobik odniósł wrażenie, że filozoficzny początek nieszczególnie mu się udał. Ale szczeniacka przekora nie pozwoliła mu gładko przejść do bardziej odpowiadającemu jego poziomowi tematu rozmowy.
– Wiesz, oni się w wielu punktach różnią od nas – powiedział, próbując tym razem do filozoficznej zadumy dorzucić niejasną mgiełkę tajemniczości.
– O, doprawdy? – spytała Labradorka tonem, który wydał się Bobikowi mieszaniną anglosaskiej uprzejmości z iście słowiańskim lekceważeniem. Ale rozpaczliwie brnął dalej, starając się nie myśleć o tym, że być może naraża się na śmieszność.
– Wiesz, im jest koniecznie potrzebne jest do szczęścia, żeby w coś dziwnego wierzyć. No, owszem, psy też do pewnego stopnia wierzą w to, że miska codziennie będzie napełniona, a spacer nie okaże się zbyt krótki, ale ludziom tego rodzaju wiara nie wystarcza. Oni się strasznie upierają, żeby oprócz tego była jeszcze jakaś meta… no, kurczę, meta…
– Chciałeś powiedzieć „metka” – pospieszyła z pomocą Labradorka.
– Nie, to było coś ze szkolnych przedmiotów, metamatyka czy metawuef. Już nie pamiętam. W każdym razie jak tego nie mają, to podobno nie do końca czują się sobą, nawet jeśli kolację jadają z regularnością szwajcarskiego zegarka.
– Sądzę, że nie wszystkich ludzi to dotyczy – zauważyła sceptycznie Labradorka. – Znam takich, którzy ograniczają się całkowicie do wiary w zbawczą moc C2H5OH. A może to właśnie miałeś na myśli? To by się pewnie nazywało metachemia.
– Ach, nie! – jęknął Bobik widząc, że rozmowa toczy się w nie całkiem przewidzianym kierunku. – To raczej miało jakiś związek z tym, że oni strasznie chcą dobiec do mety, nawet jak nie czeka ich za to żadna nagroda. I nawet jak nie wiedzą, gdzie jest ta meta. Ale chyba rzeczywiście nie wszyscy. I zresztą nie wiem, czy to prawda, a kot sąsiadów to w ogóle mówił, że wszystko, co ludzie sądzą na swój temat, jest tylko złudzeniem.
– Słuchaj, mały – rzuciła Labradorka z nordyckim chłodem w głosie. – Czy ty mógłbyś sformułować chociaż jedno zdanie, z którego jasno wynika, jaki masz problem?
Bobik przeglądał jedną szarą komórkę za drugą, ale w żadnej nie mógł znaleźć dokładnie tego, o co mu chodziło. I właściwie już wcale nie był pewien, że chodziło mu o cokolwiek. Może tak naprawdę ta myśl, która mu się pojawiła gdzieś na początku, też była tylko złudzeniem, a w rzeczywistości ludzie wcale niczym szczególnym nie różnili się od psów?