Popular Tags:

Bajka o Jazgocie

wt., 9 listopada 2010, 19:22

W nie tak dawnych i nie tak dobrych czasach żył w Psolandii pewien jamnik małowłosy. Postury był ci on znikomej, zajadłości za to niebywałej. Nie przeszedł człowiek, nie przejechał pojazd, nie przemknął się kot, żeby nie wywołało to natychmiastowego jamniczego jazgotu. A takiego, że choćby i kto chciał, uwagi nie mógł nie zwrócić; choćby i samym stoikiem starożytnym był, obojętnie nie mógł minąć. Nic tedy dziwnego, że Jazgotem był ów jamnik nazywany.
Bano się wielce Jazgota, kłaniano mu się uniżenie i o łaski jego zabiegano, choć podania przez niego łapy starano się unikać, a jego organ głosowy omijać z daleka. Szeptano też po chatach, że czarownikiem wielkim jest ten jamnik, bo gdy tylko kichnie lub się skrzywi, choćby jeszcze nawet ujadać nie zaczął, cała Psolandia się trzęsie.
Przychodziły pod obejście Jazgota grupy rozliczne i delegacje zagraniczne, mężowie w sile wieku i matki z dziećmi na rękach, błagając w pokorze: zmiłuj się waćpan, jazgocz ciszej nieco! Ale nieulękły jamnik mężnie odpierał te ataki na jego suwerenność i robił swoje.
Jednego dnia listopadowego siedział Jazgot w krzakach, czekając na okazję do użycia swego czarodziejskiego organu, a tu znienacka, ni z tego, ni z owego, stwór dziwny się przed nim pojawił. Z półtora metra wysokości miał, no, może ciutkę więcej, na ciele skafander niewyjaśnioną substancją powleczony, z jego oczu wydzielał się nieziemski stupor, a z głowy wyrastała antenka. Pachniał przy tym zupełnie inaczej niż wszystkie znane jamnikowi stworzenia.
Jazgot w ciemę bity nie był i domyślił się migiem, że pewnikiem z Kosmitą ma do czynienia. Zaraz też w głowie błysnęła mu myśl, że gdyby z takim się rozprawił, takiego jazgotem swoim do upadku doprowadził, już by ci go cała Psolandia z punktu pokochała, na rękach zaczęła nosić i befsztyki krwiste pod nos mu podsuwać. Ruszył więc do ataku, naszczekując to grubo, to cienko, to w majorze, to w minorze, to z przodu, to z tyłu, to z boku. Kosmita zachwiał się dość wyraźnie, ale poza tym wcale nie sprawiał wrażenia przejętego. Najeżył się Jazgot, zęby wyszczerzył i wydał z siebie warkot przeciągły, głęboki, umarlaka mogący przerazić. Ale nie Kosmitę. Ten stał kołysząc się równomiernie i dalej stupor z oczu miotał, aż ciarki po ogonie chodziły. Obiegł Jazgot Kosmitę kilka razy w kółko, zastanawiając się, co to za siły za nim stoją, że nie ucieka z krzykiem, jak zrobiłby to niemal każdy Psolandczyk, a potem zaczerpnął tchu i począł ujadać od nowa, bo chęć zostania uwielbianym przez wszystkich bohaterem nadal go nie opuściła.
Nagle w jazgot Jazgota wdarł się inny jazgot, dobiegający od drogi. Obejrzał się jamnik i zoczył biegnącą drogą Babę, odzianą niedbale, w zapasce i klapkach japonkach. Baba biegła i jazgotała na najwyższych możliwych obrotach:
– Skaranie boskie z tym chłopem niechby z piekła nie wyszedł! Uchlał się, uciorał się, języka w gębie zapomniał, do chałupy własnej trafić nie umie! A żeby go ziemia święta nosić dłużej nie chciała! Gdzie cię diabli ponieśli, ziajoku zatracony?!
Dobiegła do Kosmity, złapała go za ubabrany nieznaną substancją skafander, szarpnęła, że aż antenka oderwała się z głowy i razem z beretopodobnym nadajnikiem sfrunęła na trawę, po czym, nie zwracając najmniejszej uwagi na Jazgota, razem z Kosmitą znikła za najbliższym rogiem.
Ani Baby, ani Kosmity już nigdy w tej okolicy nie widziano. A Jazgot, którego jazgot po raz pierwszy w życiu trafił w próżnię, porzucił obowiązki, a nawet swoją budę, zamieszkał w dziurze wygryzionej wewnątrz wyrzuconego na śmietnik historii materaca i zaczął unikać zarówno psów, jak i ludzi. Podobno pije, ale ze względu na jego samotniczy tryb życia nikomu nie udało się stwierdzić tego naocznie.

Numer z kością

wt., 2 listopada 2010, 13:23

Dawno niewidziany Dobry Kumpel otworzył Bobikowi drzwi i od razu zalał go potokiem pretensji.
– Już od godziny na ciebie czekam! Wszystko mam przygotowane, przećwiczone, dopracowane i przez ciebie nie mogłem zacząć. Wchodź szybko, siadaj – o, tu, w tym miejscu – i nie odzywaj się, póki nie skończę.
Bobik zwiesił uszy, podkulił ogon, wyrażając w ten sposób skruchę i posłusznie zasiadł przed niewysokim podium, na którym leżała olbrzymia, ociekająca tłuszczem kość. Tło stanowiło coś w rodzaju kurtyny, a wysoko ponad kością umieszczonych było kilka różnego rozmiaru reflektorów. Dobry Kumpel pobiegł za kurtynę, włączył wesołą muzyczkę i szczeknął: zaczynamy!
Kość ożyła i zaczęła skakać po scenie, robiąc zdumiewające wygibasy. Błyskała przy tym to na zielono, to na niebiesko, to na czarno w cętki a chwilami nawet mieniła się wszystkimi barwami równocześnie. Dobry Kumpel zmienił muzykę na liryczną i kość w mgnieniu oka zaczęła obrastać mięsem. Bobikowi wydawało się, że rozpoznaje znajomą, krwistą różowość rostbefu i zaczął entuzjastycznie klaskać, kiedy nagle muzyka znów się zmieniła, tym razem na dramatyczną, światła przygasły i zamiast kości na podium pojawiła się smętna, przywiędła główka kapusty. Szczeniak zawył z oburzeniem, a wtedy kapusta powoli, z ociąganiem poczęła się zmniejszać, aż do maleńkiego, ledwo widocznego punkciku. Światła zgasły całkiem, żeby za chwilę rozbłysnąć z całą mocą i oświetlić wielki portret Dobrego Kumpla. Pod portretem widniał dobrze czytelny napis: tylko ja wiem, gdzie jest ta kość!
Przedstawienie najwyraźniej skończyło się, przynajmniej na razie, ale Bobik nie śmiał się ruszyć, póki Dobry Kumpel nie wyszedł zza kurtyny.
– No i co? Dobry byłem? – zapytał, wypinając dumnie klatkę piersiową.
– Nooo… – zająknął się Bobik i prawdomównie przyznał – mnie się właściwie kość najbardziej podobała.
– Głupi jesteś jak mops w jarzyniaku! – zezłościł się Dobry Kumpel. – A kto pociągał za sznurki? Beze mnie człowiek z kulawą nogą by nie wiedział, że ta sama kość może być za każdym razem inna, zależnie od potrzeb i okoliczności. Nie mówiąc już o tym, że tylko ja wiem, gdzie jej szukać.
Bobikowi zaświeciły się oczy. Spektakl było na tyle sugestywny, że szczeniaczy żołądek zaczął się cicho, ale stanowczo domagać kontaktu z jego wykonawczynią.
– Jak wiesz, gdzie ta kość, to dałbyś chociaż polizać – zwrócił się przymilnie do Dobrego Kumpla.
Kumpel roześmiał się z perwersyjną uciechą.
– Dałeś się nabrać. Każdy mógłby bez trudu tę kość znaleźć, ale po co miałby to robić, kiedy ona jest gumowa? Ja ją tylko tak oświetlam, żeby robiła wrażenie jadalnej.
– Naprawdę? – jęknął zawiedziony Bobik. – A nie mógłbyś robić przedstawień z prawdziwą kością? Przy twoim stanowisku, twoich możliwościach na pewno udałoby ci się taką skombinować.
– Nie ma mowy. Prawdziwą trudniej jest manipulować – powiedział ze znawstwem Dobry Kumpel. A widząc nieszczęśliwą minę Bobika dorzucił – Nie przejmuj się. Mądrzejsi od ciebie też się dają nabierać. I na kość, i na to, że tylko ja wiem, gdzie ona jest. A jak ktoś lubi się dawać nabierać, to czemu ja nie miałbym z tego skorzystać?

Laudacja

wt., 26 października 2010, 01:30

wygłoszona na uroczystości z okazji II rocznicy istnienia Bobikoblogu
przez prof. buldoga habilitowanego Szczękosława Szarpackiego

Szanowni Zebrani!
Poproszono mnie o uświetnienie tego jubileuszu, doceniając nareszcie moje zasługi na polu koniczyny, które niejednokrotnie osłaniałem własnymi kłami przed zdziczałymi, zagrażającymi podstawom pieskiego bytu hordami gryzoni. Ze względu na obecność kamer i dostojników zgodziłem się z radością wygłosić niniejszą laudację, mając przy tym na uwadze, że do spełnienia tej – nie waham się powiedzieć – misji i tak nie znaleziono by nikogo głodniejszego.
(frenetyczne oklaski całej sali)
Przyznam od razu – Pies Bobik nigdy nie był i nadal nie jest bohaterem mojej bajki. Niepokojem napawało mnie jego nieopanowane, wesołkowate merdanie ogonem, a odrazą przejmowało wyciąganie łapy nawet do przeciwników ideowych. (burzliwe kłapanie, skomlenie „słusznie! słusznie! szanować łapy!”) Nawet młody wiek i brak doświadczenia życiowego nie mógł usprawiedliwić takich ekscesów, jak próby dostrzegania belek we własnych oczach, lub – co jeszcze gorsze – przypisywanie kotom jakichkolwiek cech psich. (stłumione warczenie z lewej strony sali) Trudno też uznać za zasługę wobec psiości kalanie własnego legowiska i niedwuznaczne natrząsanie się z warktości, wiktuałów (vide osławiona, prześmiewcza „Oda do pasztetówki”) i w ogóle wszystkiego, co psiej duszy drogie. (groźne, narastające warczenie z prawej strony sali)
Nie ukrywajmy, są i tacy, którzy uważają za warte dostrzeżenia, czy nawet pochwały, niektóre dokonania naszego Jubilata w zakresie szczecanto moderato. Niektórzy z nich mają wręcz czelność przyznawać się do tego publicznie. (nieśmiałe ruchy nielicznych ogonów w środku sali) Zastanówmy się jednak, gdzie dzisiaj byłaby psiość, gdyby wszyscy zechcieli brać przykład z Bobika i nieustannie wykonywać rytualne gesty zaproszenia do zabawy, zamiast obnażonym uzębieniem dawać do zrozumienia, kto tu rządzi i dlaczego? Przestrzegał przecież wielki myśliciel epoki Ogrodzenia, Łydkosz Huzia-Dopadlewski: takie będą piespospolite, jakie ich młodzieży poszczuwanie. A wieki później dodawał dramatopiesarz, Drzysław Tarmosiński: lecz nogawki szarpać, bo trza, by zdartymi były. Czyż możemy z łapą na sercu powiedzieć, że Bobik pojął głęboką mądrość zawartą w tych słowach i zastosował się do niej w praktyce? (liczne szczeknięcia „nie możemy!”, „nie pojął!”) Czy możemy stawiać go za przykład niewinnym szczeniętom, których serca i umysły są jeszcze otwarte na właściwe, przyrodzone psom ideały? (powszechny jazgot „nie możemy!”, „nie stawiać!”) Powołajmy się tu na jakże słuszną myśl psilozofa Zębana z Ostrawy: zły to pies, co zapominając o swym świętym powołaniu, stara się być dobrym psem. (entuzjastyczny aplauz)
Szanowni Psłuchacze!
Chcę teraz przejść do sprawy najbardziej bolesnej, urażającej duszę każdego Prawdziwego Psa jak kleszcz w uchu lub rzep pod ogonem. Gdyby nieprzystojne wybryki Bobika ograniczały się do jego prywatnego obejścia, można by uznać, że ich szkodliwość jest na tyle ograniczona, iż nie warto o to drzeć kłaków. Niestety, szczeniak ten dobrał sobie grupę podobnych jemu postaci, z których większość trudno w ogóle nazwać psami. Wystarczy wspomnieć, że spora część jego tzw. Towarzystwa zalicza się do ludzi!!! (okrzyki „hańba!”, „odebrać serdelki!”, ” „wysterylizować bez litości!”) Innych gatunków nie będę wymieniał, ze względu na szacunek dla moralności publicznej. (pojedynczy okrzyk „więcej moralności!”) Nie sposób jednak nie dostrzec, że działalność wspomnianego Towarzystwa brutalnie ingeruje w prawo naturalne, zakładające wzajemną wrogość wszystkich jednostek, bez względu na ich przynależność i stawia pod znakiem zapytania fundamentalną zasadę niemożności dogadania się wobec najmniejszej choćby różnicy zdań. Chyba każdy przyzna, że trudno zachować spokój w obliczu takiego podeptania odwiecznych, niewzruszonych przekonań wszystkich zdrowych rasowców, a nawet kundli. (oburzone ujadanie i inne wyraźne oznaki niezachowania spokoju)
Życząc więc drogiemu Jubilatowi wraz z jego Towarzystwem docenienia ich wysiłków przez osiłków, pragnę równocześnie wezwać wszystkie świadome zagrożeń płynących z bobiczyzmu psy do natychmiastowego czynu!
(donośne wycie, spontaniczne gryzienie i ogólny tumult, niezakłócony nawet wniesieniem na salę pasztetówki oraz wytrawnego Naści Psumante)

Wytworne towarzystwo

sob., 16 października 2010, 22:16

Bobik męczył się nad kością już od dobrych kilku godzin. Była to potężna, wołowa rura, która wcale nie chciała bez walki poddać się szczenięcym zębom. Bobik próbował ją zmiękczyć wielokrotnym oblizywaniem lub przestraszyć warczeniem, przenosił ją z wysiłkiem z miejsca na miejsce, obiegał w kółko, atakował to z jednej, to z drugiej strony, kłuł, piłował i szarpał zębami, ale nic nie wskazywało na to, żeby trudna konsumpcja w najbliższym czasie miała dobiec końca
– Torcik – w zadumie rzuciła z kanapy Labradorka, patrząc na bobikowe zmagania.
Szczeniak podniósł rozczochrany łeb znad kości i wgapił się w Labradorkę niezbyt przytomnym wzrokiem.
– Jaki torcik? Co to jest torcik? – szczeknął głosem wyrażającym kompletną dezorientację.
– Ludzie mają coś takiego. – wyjaśniła Labradorka. – W ogóle tego gryźć nie trzeba, można praktycznie zlizać z talerza czy z podłogi. Żadnego oporu nie stawia. Wiesz, ludzie takie rzeczy wymyślają, bo oni nie lubią się z czymkolwiek męczyć. Zmywarka do naczyń, odkurzacz, Doda, harlekiny, torcik… Zresztą, nie mów mi, że nie wiesz, co to jest torcik. Spadł przedwczoraj ze stołu i widziałam, że obwąchałeś go dość dokładnie.
– Ta wstrętna, różowo-żółta, słodka paciaja? – przypomniał sobie Bobik, wstrząsając się z obrzydzenia. – I ludzie to właśnie lubią?
– No, nie wszyscy. Większość. Ale prawie wszyscy nie lubią kości.
Bobik z dezaprobatą pokręcił łbem.
– Bradzo dziwne obyczaje – powiedział. – Ale jeżeli już nie lubi się kości, czy nawet befsztyków, to przecież można jeść rzeczy miękkie, a smaczne. Pasztetówkę na przykład. Albo salceson.
– Hmm… – zastanowiła się Labradorka. – Na zdrowy rozum masz rację. Ale obawiam się, że u ludzi pasztetówka nie jest cool, więc nawet ci, którzy jedzą, udają, że nie jedzą. A już w żadnym wypadku nie podają jej na przykład w eleganckich kawiarniach. Tam się podaje torciki.
– To znaczy, że ci, którzy jawnie lubią pasztetówkę i kości, nie mogą się pokazać w wytwornym towarzystwie? – upewnił się Bobik, bezskutecznie starając się ukryć przygnębienie. – Znaczy, nas tam nie przyjmą?
– Na to wychodzi – przyznała Labradorka. – Chyba że zmienimy definicję wywornego towarzystwa i wtedy to ono u nas nie będzie mogło się pokazać.