Przestępcy w Warszawie

Zbój Madej piechotą z pieczary wyrusza,
maczuga przy boku, ta nowsza,
a z gór szybkim krokiem Janosik, chłop-dusza,
też zdąża w kierunku Mazowsza.

W Teksasie niestary gość wsiada do jeta,
w skarpetkach arsenał ma broni
do niego się tuli przystojna kobieta,
on szepcze jej: spójrz w prawo, Bonnie,

Alowi orzeszki upadły – o, biada! –
lecz już consigliere je zbiera.
A z lewej też dobrze przyuważ sąsiada,
wygląda mi na Dillingera.

Na koniu, w przebraniu, wraz z wiernym kałaszem
Osama omija zasadzki,
koniecznie w granice dziś dotrzeć chce nasze,
popasać gdzieś w Lesie Kabackim,

W ekspresie sadowi się Kuba Rozpruwacz
łakomie zerkając na panie,
już wjeżdża pod kanał i żwawo zasuwa
na wschód, gdzie mieszkają Polanie.

La Mansza przecina zaś tors Robin Hooda.
Krauluje nasz Robin jak fryga,
bo słyszał, że w Warsaw zdarzyły się cuda –
policja przestępców nie ściga.

Nie dziw, że tak szparko udała się w drogę
nad Wisłę przestępcza ta szpica,
gdy w kwestii ścigania kompletnym odłogiem
dziś leży Polaków stolica.

Nieważne, że w metrze zgwałcili kobitę,
nieważne, że cieszy się Pruszków,
policja warszawska ma jasny priorytet:
pilnować pod krzyżem staruszków.

Dlatego dla Ala i Zbója Madeja
wizyta w Warszawie to frajda,
dlatego pod krzyżem się rodzi nadzieja –
dla Kuby, i Bonnie, i Clyde’a.

Gdy durny przechodzień, szukając pomocy,
do pana w mundurze się zbliża,
to słyszy odpowiedź natychmiast, jak z procy:
kochany – ja muszę do krzyża.

Lecz przez stróżów prawa nie każdy zrobiony,
jest w konia, w bambuko, czy w trąbę,
bo ktoś się doczekał policji ochrony:
podobno… ten, no – unabomber.