Sen Wielkiego Wodza

Wielki Wódz, utrudzony ciągłym wodzowaniem,
zasnął raz w piękny dzionek na leśnej polanie,
Świergoliły ptaszęta, płynął zwolna strumyk,
a Wódz śnił takie rzeczy, że we śnie puchł z dumy.

Zanim zdążył w proteście ktoś pokręcić łebkiem,
zdążył znaleźć skalistą, polarną wysepkę
i Sejm na niej umieścić, wśród mchów i porostów,
mrucząc „to odpowiednie miejsce jest po prostu,
niech wybrańcy narodu wreszcie, do cholery,
nie nas w konia wciąż robią, tylko renifery“.
Po wyczynie tym zaraz drugi numer palnął,
jeszcze jedną wysepkę znalazł – tropikalną,
pełną węży, skorpionów i innej gadziny,
a z zewnątrz otoczoną ściśle przez rekiny,
po czym, z niewysłowioną senną przyjemnością,
bez ceregieli zbędnych wysłał na nią Kościół
i dodał słówek parę do zbożnego dzieła:
„teraz będziemy czekać, by wyspa kichnęła“.
A na koniec, za czyjąś dobrą idąc radą,
kupił stary tankowiec o nazwie Paradoks,
media zgrabnie nań wsadził, włazy pozaspawał
krzyknął „dobrej roboty odwaliłem kawał!“
i patrzył, jak tankowiec szybko się oddala,
podskakując jak piłka na wzburzonych falach.

Po tym akcie ostatnim, gdy już Wódz odpoczął,
widok taki ukazał się wodzowskim oczom:
rozkwitł kraj, diabli wzięli potępieńcze swary,
nikt nie pytał, kto katol, a kto znów towariszcz,
życzliwość się ogólna rozlała wśród ludzi,
złagodnieli…
Niestety, tu się Wódz obudził.