Rokita

Choć skromność uznanie zyskuje z mozołem,
zaprzeczyć by mógł tylko wariat,
że mistrzem przygody jest pewien koziołek
o wdzięcznych imionach Jan Maria.

Gdy ciocię Europę odwiedzał z koszyczkiem,
(w nim winko, szyk i konwersacje)
z tak groźnym zdarzyło mu zmierzyć się prztyczkiem,
że niemal przegapił kolację.

Lufthansa straszliwa na niego napadła,
w germańskim dzierżyła go ścisku,
na płaszcz mu włożyła coś na kształt imadła,
a z boku trzaskała po pysku.

Choć krzyczał zawzięcie „rodacy, pomóżcie,
bo Niemcy spuszczają mi lanie!”,
Teutoni go zgrabnie upiekli na ruszcie,
bo nadał się na jedno (z)danie.

Zaledwie się wyrwał ze splotów Lufthansy,
odetchnął: „no, po tarapatach”,
już w oku się znalazł kolejnej bonanzy…
W Szwarcwaldzie? A skądże, w Karpatach!

Tam tłum nihilistów naprzeciw mu bieży.
z religią mających na pieńku,
a każdy się chwieje lub pod budką leży,
bełkocząc „ach, wróćże, Jasieńku!”.

Jan Maria z pogardą się od nich odwróci
kapelusz na głowę nasadzi,
i „tfu!” na odchodnym przez ramię im rzuci,
bo „tfu!” rzucić nigdy nie wadzi.

I w galop się puszcza przez Kraków, Warszawę
(bo duchem i ciałem wciąż młody),
a że brzydkie fatum coś mu niełaskawe,
wciąż nowe przeżywa przygody.

Więc długie bym o nim snuć mógł opowieści
bo mnóstwo tworzywa ja ci mam,
lecz całość i tak się na blogu nie zmieści,
tu przerwę… I rogu nie trzymam.